Krystyna Knypl
Podróż lotnicza TAM: Warszawa - Amsterdam ( 1095km/681mil)
Amsterdam - San Francisco (8782km/5457mil)
Z POWROTEM : San Francisco - Amsterdam
Amsterdam - Warszawa
Cała podróż: 19754 km/12276 mil
Mieszkałam: Comfort Inn
Zapał
do podróży miałam w 2005 roku wielki, bo ledwie powróciłam w kwietniu z
Cancun, a już w maju wybrałam się do San Francisco na kongres American
Society of Hypertension, który odbywał się w dniach 14 -18 maja.
Leciałam przez Amsterdam 12.05.2005 o 6:40 i o 8:50 na Schiphol. Potem
11:45 do San Francisco i o 13:55 landing.
Lotnisko
Schiphol ma zaletę niespotykaną nigdzie indziej. Nadawane przez
głośniki komunikaty można zrozumieć. Spikerzy wiedzą z jakiej odległości
mówić do mikrofonu, dzięki czemu dźwięk był czysty. Z głośników
wszystkich innych portów lotniczych na całym świecie wydobywa się
dudnienie, sapanie, bełkotanie, rzężenie i inne nienazwane efekty
dźwiękowe. Język komunikatu nie ma żadnego znaczenia. Polski jest równie
niezrozumiały w wydaniu mikrofonowym co islandzki lub
staro-cerkiewno-słowiański.
Tego dnia stewardesy
wyjątkowo energicznie i sprawnie odprawiały podróżnych. Kolejka
przesuwała się szybko i już po godzinie wszyscy rozlokowywali się na
pokładzie boeinga lśniącego świeżością. Nowe granatowo – niebieskie
fotele podobały się. W oparciach poprzedzającego rzędu siedzeń
umieszczono malutkie ekrany telewizorów pokładowych.
Z bogatego menu rozrywek wybrałam kanał muzyczny z przebojami lat
studenckich. W miarę słuchania mój duch młodniał z minuty na minutę,
ciało zaś pożywiało się strawą lotniczą. Potrawy wyszczególnione w
karcie sprawiały złudne wrażenie luksusu.
Jednak
dokładny opis podanego posiłku powinien brzmieć: łosoś wybitnie
przesolony, wołowina nadmiernie doprawiona curry, ciastko sztucznie
puszyste, sok pomarańczowy niezdrowo przesłodzony. Tylko whisky była
taka, jak powinna.
Sporo czasu zajęło mi
poznawanie działania pilota obsługującego program rozrywek oferowanych
na pokładzie. Konstruktor urządzenia wyraźnie był pewien, że wszyscy
przyszli użytkownicy będą co najmniej uzdolnionymi absolwentami
informatyki. Dopiero na wysokości Grenlandii rozgryzłam zasady
sterowania urządzenia.
https://flightaware.com/live/flight/KLM605
Odłożyłam jednak pilota na swoje miejsce, bo ciekawsze widoki rozciągały się za oknem. W bezchmurnej atmosferze pyszniły się niecodzienną urodą lodowe góry. Majestatyczne, samotne, groźne pociągały surowym urokiem. Grenlandia wyglądała jak ziemia zapomniana przez Boga i ludzi.
Odłożyłam jednak pilota na swoje miejsce, bo ciekawsze widoki rozciągały się za oknem. W bezchmurnej atmosferze pyszniły się niecodzienną urodą lodowe góry. Majestatyczne, samotne, groźne pociągały surowym urokiem. Grenlandia wyglądała jak ziemia zapomniana przez Boga i ludzi.
W
miarę upływu czasu podróżni wstawali z foteli, spacerowali, niektórzy
wykonywali ćwiczenia poprawiające krążenie krwi w nogach. Chwilami
pokład samolotu przypominał wesołą wycieczkę zakładową po paru
kielichach, wypędzoną na lekcję gimnastyki przez groźnego pana od wuefu.
Na
ekranie telewizora wyświetlono komunikat: jesteśmy nad Queen Elizabeth
Island, prędkość samolotu wynosi 926 km/h, temperatura na zewnątrz minus
43oC, do końca lotu zostało 4 godziny i 29 minut, czas europejski
18.20, czas w miejscu przylotu 9.20.
Wyspa Królowej Elżbiety, ciekawe że wcześniej nic nie słyszałam o tej części świata – pomyślałam.
Cztery
godziny minęły szybko i podróżni powoli wyciągali bagaże, ustawiając
się w kolejce do wyjścia. Pokład wyglądał jak gdyby przeszło się po nim
stado słoni azjatyckich, wdeptując w podłogę jednorazowe kubki do
napojów, wczorajsze wydania Financial Times, opakowania po jogurtach i
papierki po cukierkach.
Szybko dotarłam przed
oblicze pogranicznik, który zadał rutynowe pytanie o cel wizyty i
usłyszawszy ode mnie, że jest nim kongres medyczny przystąpił do
dalszych procedur czyli skanowania linii papilarnych - o czym do tej
pory nie wspominałam.
Przed budynkiem przylotowym
wszystkie formy taniego transportu publicznego do centrum były dziwnie
ukryte. Jedyne co rzucało się w oczy, to rząd prywatnych taksówek.
Kierowca
o azjatyckich rysach, nie ulegając żadnym negocjacyjnym naciskom,
zgodził się dowieźć mnie pod wskazany adres za trzydzieści osiem
dolarów. Taksówka przypominała model produkowany na Żeraniu w latach
osiemdziesiątych. Nie byłam wtedy jeszcze obeznana z zamawianiem
transportu z/na lotnisko przez internet.
Po
trzech kwadransach byliśmy przed hotelem Super Inn na 182 Polk
Street. Budynek hotelu, mimo iż parterowy, zapewniał przyzwoity standard
– przynajmniej tak zdawało mi się w na pierwsze wrażenie. Pokój był
umeblowany typowo, ale łazienka jawiła się jako tradycyjny zbiór pułapek
z zakresu hydrauliki i mechaniki w wydaniu amerykańskim, nieco różniący
się od zagadek europejskich już przez mnie w dużym stopniu
rozwiązanych.
Amerykańskie
zagadki hydrauliczne: uruchamianie wypływu wody odbywało się za pomocą
dwóch kolistych tarcz, które w zależności od wzajemnego ustawienia
regulowały przepływ wody przez kran lub przez prysznic. Początkowo
wskutek nieznajomości działania tej dziwnej konstrukcji polewałam stopy
wrzątkiem lecącym z kranu, a plecy lodowatą wodą z prysznica. Dziesięć
lat zajęło mi rozgryzanie tych zagadek hydraulicznych ;))
Certyfikat nietykalności sedesu
Hydroterapia
w stylu amerykańskim zapewniła mi pobieżne odświeżenie się po podróży i
znaczne ożywienie umysłowe. Po wyjściu z kąpieli dla utrzymania
sprawności intelektualnej na wysokim poziomie zaparzyłam duży dzbanek
kawy i ułożyłam się przed telewizorem ustawionym na regale.
Coffee-maker,
kawa, kubeczki plastikowe - cenne elementy wyposażenia pokoju, dziś po
latach przy rezerwowaniu zwracam uwagę na to czy jest możliwość
zrobienia kawy w pokoju!
Telewizyjny obraz
Ameryki jawił się jako nieprzerwany łańcuch przemocy, napaści,
strzelaniny, alarmów i innych gwałtownych zdarzeń. Wszystko jednak
kończyło się dobrze dzięki niezliczonej armii tzw. profesjonalistów
wkraczających z determinacją w odpowiednim momencie. Usnęłam
bliska przekonania, że już jest nieźle przeszkolona w najnowszej
medycynie amerykańskiej dzięki licznym reklamom medykamentów, a tu
jeszcze przede mną było szkolenie na kongresie!
Śniło
mi się , że pracuję w firmie dającej lekcje amerykańskiego spojrzenia
na życie, będące niekończącym się łańcuchem relacji typu kupno-sprzedaż.
Nagle obudziło mnie głośne warczenie. Zerwała się w przekonaniu, że
zaraz będzie musiała zrobić coś nadzwyczajnego. Po chwili zorientowała
się, że alarm jest fałszywy i powstał w wyniku wibrowania komórki na
nocnym stoliku po nadejściu sms od mojej córki.
Kilka
minut później zawyły syreny. Tym razem była pewna, że będzie musiała
przynajmniej przywdziać maskę przeciwgazową i nie dalej niż w ciągu
najbliższego kwadransa kierować czołgiem. -Że też nie ustaliłam w
recepcji, gdzie jest podręczne wyposażenie! – pomyślałam rozbudzona na
dobre. – Ciekawe czy potrafiłabym włożyć taką maskę? A co z okularami?
Chyba jednak w okularach, bo nigdzie bym bez nich nie trafiła? – snułam
szybko rozważania.
Okazało się, że to tylko
samochód na sygnale przejechał w pobliżu hotelu. Ponownie włączyłam
telewizję. W poszukiwaniu spokoju przełączyła się na kanał nadający
wiadomości o pogodzie. Informacja, że jutro będzie 74 stopnie w skali
Farenheita w San Francisco, a aż 96 stopni w Phoenix zakłopotała mnie
poważnie. Nie pamiętałam jak przejść płynnie z Farenheita na Celsjusza.
Przed każdą podróżą zwykle trenowałam szczegóły kursów walut, a tu nagle
w środku nocy potrzebny był przelicznik temperatury. Gdy słyszałam
wówczas nazwę Phoenix nie miałam bladego pojęcia gdzie leży to miasto...
O
4.01 ogłoszono, że jest już poranek, a o 4.20 rozpoczęły się reklamy
skierowane do pań domu, obudziła się bowiem nowa target-grupa. Jako
gospodyni domowa na emigracji postanowiłam się zdrzemnąć, bo nie miała w
planach na nadchodzące dni wywabiania plam, odkurzania ani budowania
ogródka przed domkiem.
Można było ewentualnie poczytać Biblię w języku angielskim...
-
Europo, jaka jesteś piękna! – jęknęłam w przypływie nieoczekiwanego
patriotyzmu kontynentalnego, o który nigdy wcześnie siebie nie
podejrzewałam.
Śniadania w hotelu Super Inn
wydawano w recepcji*. Goście odbierali plastikowe kubki z kawą,
zapakowane w folię przesłodzone drożdżówki, jogurty o zawartości cukru
trzykrotnie większej niż w podobnych polskich produktach i udawali się
do swoich pokoi.
Spragnieni
mogli dodatkowo zaopatrzyć się w sok pomarańczowy, a zgłodniali
pochrupać płatki kukurydziane. Po zjedzeniu dwóch gumowatych,
intensywnie pachnących cynamonem drożdżówek oraz wypiciu gorącego
napoju, mało przypominający kawę, ruszyłam poznawać miasto.
Pierwszego
dnia postanowiłam zwiedzać San Francisco nie korzystając z komunikacji
miejskiej, aby wczuć się w lokalną atmosferę. Surfując w Internecie
napotkałam ofertę firmy City Pass, a co więcej udało mi się wyszperać,
że dziennikarze mogą otrzymać bezpłatny bilet.
Czekał
on na mnie w recepcji hotelowej i w następnych dniach korzystałam z
niego między innymi jeżdżąc słynnymi zabytkowymi tramwajami. Bez
pośpiechu schodziłam w dół Polk Street w stronę centrum, mijając kolejne
przecznice.
Ulice
oznakowano czytelnymi tablicami w miejscach znajdujących się w zasięgu
wzroku. Dodatkowo na skrzyżowaniach wyryto w betonowych płytach chodnika
nazwy ulic, jeszcze pustych wczesnym porankiem.
Nazwy ulic na płytach chodnikowych
Po
kwadransie doszłam do Market Street – głównej arterii komunikacyjnej,
handlowej i rozrywkowej miasta. Jak przystało na osobę leworęczną, bez
trudu pomyliłam strony. Skręciwszy w prawo sądziłam, że zmierza do
śródmieścia i wybrzeża. Po trzydziestu minutach dotarłam do słynnej dzielnicy Castro.
Latarnie
uliczne zdobiły liczne tęczowe flagi. Na wystawach sklepowych produkty
reklamowali przystojni, muskularni młodzieńcy. Plakaty przedstawiające
dwóch chłopaków otulonych flagą amerykańską, która skrywała nagość,
ukazując jedynie splecione ramiona, można było napotkać tylko w tej
dzielnicy.
Banery w dzielnicy Castro
Radosny
festiwal przystojnej męskiej nagości i krzepy zakłócały nalepki na
niektórych szybach.Ulotki zachęcały do wykonywania testów na AIDS, a
fundacja dobroczynna poszukiwała wolontariuszy do zwalczania
nadciągającej epidemii. To już nie była wesoła dzielnica tętniącej
rozrywki, opisywana w starszych wydaniach przewodników turystycznych.
Po
obejrzeniu dzielnicy Castro wsiadłam do tramwaju i przejechała w
okolice The Fourth Street, aby odnaleźć hotel, w którym za dwa dni miały
zacząć się obrady.
Z mojej kolekcji: Mały Książę w języku angielskim, kupiony w Stanach Zjednoczonych
* zetknęłam się z tym systemem wydawani śniadań dziesięć lat później w Phoenix w podobnym sieciowym motelu .
@mimax2 / Krystyna Knypl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.