Krystyna Knypl
Rozdział
11: Hit wszechczasów
Zdziwiona
Cynamonowa nie dawała wiary własnym oczom. Rozglądała się dookoła ale w
gabinecie nie było nikogo! Doktor zniknął! Wróciła do domu i postanowiła nie
chodzić już do żadnego doktora. Było to o tyle łatwe postanowienie do
zrealizowania, że media donosiły o kolejnych przypadkach znikania doktorów z
gabinetów, którzy po załatwieniu ostatniego pacjenta mówili krótkie „żegnam”
i znikali.
Wszystko
wskazywało na to, że za chwilę będzie dostępny tylko doktor Google albo doktor
House, a w najlepszym wypadku w realu certyfikowani doktorzy nauk o zdrowiu.
No, ale czy chodziło o to, aby w sprawach chorób radzić się kogoś, kto zna się
tylko na zdrowiu? Optymiści zaczęli nawet doszukiwać się pozytywnych stron
nowej sytuacji w ochronie zdrowia. Wprawdzie nie dało się z takim doktorem
Google pogadać, ale dostępny był całodobowo i bez konieczności wychodzenia z
domu. A ile chorób można było dzięki niemu rozpoznać! Człowiek czuł, że żyje,
no bo co to byłoby za życie bez chorób? Jedna wielka nędza – wiedział o tym nie
tylko każdy lekarz, ale także każdy pacjent.
To
był nowy, kompletnie inny świat. Początkowo wszyscy zachwycili się tą nowością
i bez opamiętania narozpoznawali sobie chorób w takiej ilości, na jaką mieli
ochotę i takich rodzajów, jakie im odpowiadały. Fajna sprawa! – powiedział
niejeden internauta żądny posiadania egzotycznej choroby, ale przecież ktoś
musiał tę chorobę potwierdzić, przyklepać, urzędowo zatwierdzić, papiery
założyć. I gdy już wszyscy mieli komplet swoich chorób, okazało się, że są one
jakieś dziwne… jakby bezpańskie… urzędowo nieważne… niezewidencjonowane… wprost
brakło słów jak te choroby znalezione w internecie nazywać.
Nie
od dziś wiadomo, że każdy nowy świat zawsze istniał dla tych, którzy go
szukali, ale czy o to chodziło w tych poszukiwaniach, żeby znaleźć gabinet bez
doktora? chorobę bez urzędowego zatwierdzenia? To nie mieściło się w głowie
żadnego pacjenta, żadnego rzecznika ani żadnego urzędnika ministerialnego! Los
spłatał wszystkim figla wszech czasów.
Sytuacja
stawała się skrajnie kłopotliwa. Zbolały płatnik składek na ubezpieczenie
zdrowotne schwytany nocą w szpony bezsenności nie mógł udać się na szpitalny
oddział ratunkowy po receptę na ulubioną beznzodwuazepinę, nie miał komu
naubliżać za bezczelną odmowę wydania recepty, a nawet gdy się skrajnie wściekł
na takie porządki, nie było komu – za przeproszeniem – dać w mordę. No bo bić
się z doktorem Google czy innym doktorem Housem to żadna przyjemność!
Na
nic się zdały głośne narzekania po gazetach na totalny brak lekarzy. Były
niczym gadanie do ściany – nikt nie odpowiadał na najbardziej wymyślne skargi.
Jedynie administratorzy systemu ochrony zdrowia mamrotali coś o czarnej
dziurze, w którą wpadli doktorzy.
– Dlaczego nie
powstrzymaliście procesu wpadania w czarną dziurę? A jaki jest właściwie adres
tej dziury? Pojedziemy, wyślemy komandosów, albo i wojska sprzymierzone,
sprowadzimy uciekinierów! W końcu wykształcili się za nasze podatki i jeszcze
bezczelnie za te podatki zafundowali sobie bezterminową wycieczkę nie wiadomo
na jakie wyspy! – to były najłagodniejsze wypowiedzi zdesperowanych
użytkowników i konsumentów usług medycznych.
Niby
wszyscy na medycynie się znali, wiedzieli co im potrzeba, ale ci cholerni
doktorzy zabrali ze sobą pieczątki do podbijania recept! Najbardziej
niepokojące, ba – zatrważające to było to, że nie wiadomo kto miał potwierdzać
zgon.
– A jak mnie pochowają
żywego? – myślał niejeden, ale w końcu i tak człowiek kiedyś umrze, dodawał dla
uspokojenia.
Matylda również nie mogła
oderwać się od tych myśli, rozważając różne warianty stwierdzania zgonu.
– Franek, a co będzie jak
kogoś żywego uznają za zmarłego? – zapytała męża.
– Nie martw się, wpierw
skierują go na sekcję, a z niej na bank
nikt żywy nie wyjdzie – oznajmił znad codziennej gazety Franek.
– No to jest rozwiązanie
bardzo ostateczne – westchnęła Matylda nie do końca przekonana.
W
końcu z nieobecnością nawet najbliższej osoby, spowodowanej zgonem człowiek z
czasem się oswajał i życie toczyło się dalej, ale do braku pieczątki nijak nie
szło się przyzwyczaić.
Niewypełnione
i oczywiście niepodbite wnioski do sanatorium, skierowania na rentę czy na
wymyślne badania obrazowe leżały sobie na biurkach w pustych gabinetach
lekarskich. Korytarze przychodni świeciły pustkami, jeśli nie liczyć echa
pojedynczych kroków personelu robiącego porządkowy obchód po nieczynnych
gabinetach. A już sama myśl, że to nie lekarz, tylko nie przymierzając jakiś
absolwent wydziału nauk o zdrowiu miałby stwierdzać zgon przerażała wszystkich,
a myśl o pochowaniu żywcem nie
opuszczała niejednej głowy.
Na
bieżąco też nie było dobrze. Lud pracujący miast i wsi denerwował się coraz
bardziej. Co gorsza nadchodziły kolejne
wybory. Wszystkie sprawdzone metody podnoszenia popularności w kręgach wyborców
nie mogły być stosowane. Nie można było wysłać żadnego donosu, że doktor pijany
przyjmuje skacowane niewiniątka, czyniąc metaboliczny dysonans w gabinecie i
naruszając wyłączne prawo obywateli do
bycia w stanie wskazującym. Żadnych zwierzeń, że doktor nie tak się w gabinecie
zachował, nie tak jak wyobrażali sobie zbiorowo wszyscy nieprzyjęci na medycynę
przed dziesięcioleciami absolwenci psychologii, farmacji i dietetyki razem
wzięci. Żadnych dzwonków o 6:01 do drzwi lekarza ani pobrzękiwania wyrobami
metalowymi i kierowania ich ku przegubom spracowanych lekarskich rąk. Nic nie
można było zrobić, co by ucieszyło lud pracujący miast i wsi.
Wszystko to przypominało
działalność poczty z jej ponadczasowo zgrabną formułą „adresat nieznany”.
Żadnych skarg, pretensji, zażaleń.
Nagranie dokonane
przypadkowo w przestrzeni publicznej pewnej placówki ochrony zdrowia (która nie
wiadomo gdzie się zaczyna ani gdzie kończy, jak wykazały dywagacje związane z
zakazem palenia papierosów w tychże placówkach) przez świadczeniobiorcę usług
medycznych, zaopatrzonego w sprzęt niezbędny do odbycia wizyty w gabinecie
lekarskim jakim jest dziś dyktafon kieszonkowy, w który zaopatruje się
świadczeniobiorca idąc do swego świadczeniodawcy, bo nie po to go wykształcił
za swoje podatki, żeby pozbawić się przyjemności udokumentowania przebiegu
wizyty. Za szumy, trzaski i złą jakoś nagrania przepraszamy.
– Fajna zabawa, ciekawa
sprawa, czy mogę zadać pytanie?
– Czy mogę zadać pytanie?
Coś mi się zacięło, cięło, ciało…
– Uwaga, korekta, nie
poprawiać!!! – nie dałam ciała, może bym i chciała,
– Cicho, mała, nie bądź taka
głupia, przecież można pójść na całość, całość, całość. – A gdzie pozostałość,
doskonałość, małość, złość…
– Złość piękności szkodzi.
– Jak chcecie być piękni,
nie wychodźcie na dwór, bo tam śmieci duży wór, wół.
– Woził wół razy kilka i
wpadł w paszczę wilka.
– Wrrrr – wrrr – jestem
wilk.
– Proszę o przegląd zębów,
na ubezpieczalnię proszę.
– A, to pesel, panie Wilku,
proszę.
– Składki płacę, złodzieje
jedne, a jak co do czego, to nie ma odważnych zajrzeć wilkowi do paszczy.
– Jeszcze się wam dobiorę do
tyłka.
– Od tyłu? A tergo – znaczy
się, panie wilku, od razu trzeba było mówić, że o d... chodzi.
– A tera okazuje się, że o
pieniądze chodzi
[uwaga dla korekty: pierwsze
tergo, drugie tera].
– Ach, przepraszam, pan Wilk
na ubezpieczalnię, a to co innego, in this particular case z góry opłacone
przez Narodowego Brata Płatnika.
– Jesteśmy w Polsce i
angielskiego nie używam, zżywam, żywam, wam, am, am... mniam... mniam.
– Już komuś wygryzłem się w [...] i chrupię mniam...
mniam...
– Prosimy kończyć
konsumpcję. Zamykamy lokal.
– Lokal zamknięty do
odwołania z powodu wykrycia wścieklizny u wilka!
– Lokal zamknięty czy lekarz
zamknięty?
– Nie złapali go, ach, co za
szkoda... a on uciekł.
– Ach co za pech. Uciekać to
grzech.
– Gdzie uciekł?
– Nie wie pani, za granicę,
oni tak wszystkie uciekają.
– I co my jutro pokażemy na
pierwszej stronie?
– Uciekają, a ostatni zgasi
światło.
– Tchórze, oddajcie nasze
pieniądze, a potem możecie sobie wyjeżdżać.
– Taka wasza m...ćććć.
– Pokaż, lekarzu, co masz w
garażu. Jak mi pokażesz, powiem ci, ile bierzesz.
– Też coś! a to dopiero
wymyślają, wyższa składka zdrowotna?
– Lepiej wprowadzić podatek
od głupoty! Będziemy najbogatszym państwem świata!
– Od czego? od tego podatku
i dać go na zdrowia ochronę, na wronę, na one…
– Na onet.pl?
– Głupią udaje czy taka od
urodzenia?
– Na onych!
– Na których onych?
– No, na onych doktorów!
– Oczywiście! U nas zawsze
są one, nie wie pani tego?
– Idiotka, mówi się Onet!
– Ty, nie wiesz, że one są
też na Onet?
– Oj, dana, dana,
ubezpieczalnio ukochana, z tobą nie da się żyć na trzeźwo od rana, no to lu!
nie dmuchnę, nie chuchnę, bo mam bezdech. A co, nie mogę mieć bezdechu???
@mimax2 / Krystyna Knypl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.