Krystyna Knypl
Nie do końca było wiadomo
właściwie dlaczego ludzie nie spieszyli się na tamten świat, podobno lepszy i
ładniejszy od tego, który był pod ręką, tkwiąc uparcie i ze wszystkich sił w
tym gorszym i brzydszym jego wydaniu. Niewątpliwie przebywanie niejednego z
mieszkańców na gorszym ze światów wydłużało się za sprawą lekarzy i ich zapału
do przedłużania życia każdemu, kto wprost nawinął się pod rękę lub skalpel.
Mimo wyraźnej niechęci do
przenoszenia się na stałe na tamten świat, tęsknota za krótkimi wycieczkami do
innego niż rozciągający się dookoła świat była w ludziach wielka. Podejmowali
oni co i raz próbne ekspedycje odlatując na skrzydłach wyobraźni, wspierani
niekiedy najróżniejszymi substancjami chemicznymi. Niespodziewanie pojawiła się
zupełnie nieoczekiwana możliwość odlotów do świata wirtualnego. Tak
niespodziewanie ów świat się rozrastał, że za jego przyczyną rzeczywistość
powoli zaczęła się rozdwajać, a niekiedy jej część realna nawet kurczyć. Ten
drugi e-świat, jak to już z drugimi światami bywa, był oczywiście lepszy,
ładniejszy, powabniejszy niż świat realny. Tak się przynajmniej wielu osobom
zdawało na pierwszy rzut oka. Na drugi rzut oka realność oceny e-świata
pojawiała się, gdy zakochany w nim osobnik nie mogąc oderwać się od ekranu i
klawiatury rozwijał zespół suchego oka z jego irytującym pieczeniem, swędzenie
oraz innymi przypadłościami utrudniającymi przebywanie w tej fascynującej
przestrzeni.
Wszystko się tak z dnia na dzień
szybko rozrastało, że zdawało się iż powstały wręcz dwie krainy. Granica między
obiema krainami bywała nieostra, miejscami trudna do określenia albo zgoła
zamazana. Co więcej, wiele spraw robiło się tak poplątanych i pomieszanych, że
niejednokrotnie trudno było odróżnić to, co jest realne, od tego, co wirtualne.
Tylko na krótkich odcinkach granica owa była zdecydowanie ostrzejsza, zwłaszcza
gdy człowiek odłączał się od komputera i powracał do realu, przynaglony
ograniczoną bądź co bądź pojemnością pęcherza moczowego surfera lub jego psa.
Trudność w odróżnianiu wspomnianych dwóch krain szczególnie wyraziście odczuwali lekarze,
których gabinety odwiedzali pacjenci z często wyłącznie wirtualnymi
dolegliwościami, jednak ciągle realni, domagający się nie mniej realnych
recept, antybiotyków, leków psychotropowych czy wyrafinowanych badań
obrazowych. Od biedy można by ludziom dawać to, czego chcieli, bo na chcącego
nie masz mądrego, ale nad wszystkim czuwał Narodowy Brat Płatnik (NBP), ze swym
wyostrzonym spojrzeniem i ponad miarę wybujałym aparatem kontroli wszystkiego.
co wygenerowali w swych gabinetach doktorzy. Kontrolerzy Narodowego Brata
Płatnika, sprawdzający z dokładnością do dziesiątego miejsca po przecinku koszt
recepty na walerianę zmieszaną z rosą poranną, wystawionej siedem lat temu,
dodatkowo analizując czy dawkowanie specyfiku jest zgodne z charakterystyką
produktu leczniczego lub najnowszymi wytycznymi i tym co było napisane na
recepcie. Trzeba było baczyć, aby przez nazbyt dobre serce i skłonność do
ulegania sugestiom pacjentów nie zostać przez przypadek hojnym sponsorem tych
próśb i oczekiwań, prowadzących prostą drogą do bliskich kontaktów z groźnymi
urzędami.
Lekarze, którym nie dość, że całe
życie samoistnie dźwięczą w uszach słowa ich greckiego kolegi Hipokratesa, narażeni
byli ciągle na powątpiewania całych rzesz internautów, czy aby pamiętali
dostatecznie mocno o służebnej roli swego zawodu.
I tak miotając się między zaleceniami doktora Google'a
i oczekiwaniami swoich pacjentów, coraz bardziej czuli, że tradycyjna wiedza
akademicka już nie wystarcza dla rozgryzania narastająco skomplikowanej materii
zdrowia, chorób, leczenia i diagnozowania, a nade wszystko zaspokajania
wybujałych oczekiwań konsumentów usług oferowanych przez system ochrony
zdrowia. Nie potrzeb pacjentów, czyli ludzi cierpiących, autentycznie chorych,
lecz zachcianek konsumentów, którym wpadała co i raz do głowy ochota na
skonsumowanie kolejnego dania z bogatej oferty kulinarnej, przygotowanej przez
współczesny menedżeryzm medyczny.
Niektórzy doktorzy, nie
wytrzymując napięcia, rzucali atrakcyjne posady w kraju i emigrowali choćby do
najbliższych krajów ościennych, byle nie dźwięczała im już nigdy więcej w
uszach słynna fraza „bo-mi-się-należy”. Inni bardziej zdesperowani rzucali się
przez morza i oceany byle tylko być jak najdalej od bomisizmu w jego wszystkich
odmianach. Na rozmowach kwalifikacyjnych deklarowali opanowanie najtrudniejszego języka w ciągu kilku
tygodni, a najbardziej zdeterminowani wyznawali, że gdyby była potrzeba
opanowania dodatkowo wszystkich odmian i dialektów języka kraju emigracji to
też nie jest im straszne.
Fraza „bo-mi-się” miała w ojczyźnie długą i
ugruntowaną pozycję oraz siłę oddziaływania, skoro już parę dziesięcioleci
wstecz powstała pra-fraza „czy-się-stoi-czy-się-leży-dwa-tysiące-się-należy”.
Potęga oddziaływania frazy „się-należy” i zapału do egzekwowania należności
miała w niejednym wypadku większą siłę, niż moc bezwzględnych przepisów Narodowego
Brata Płatnika.
Mniej mobilni doktorzy, którzy
nie zdecydowali się na emigrację, tkwili po uszy zatopieni w osobliwej i
nieuleczalnej dobroczynności. Z tego powodu
co i raz byli karceni przez Narodowego Brata Płatnika groźnie brzmiącym
określeniem nadwykonania lub w skrajnych przypadkach mocą
wyroków sądowych, w wyniku których otrzymywali niemożliwe do odrzucenia
nominacje na sponsorów kuracji swych podopiecznych.
Wysokonakładowe media papierowe
wymyślały wieczorowe kursy na temat zasad uprzejmego powitania konsumenta usług
medycznych, nawiedzającego gabinet lekarza oraz jak najstaranniejszego
zaspokajania wszystkich wymyślnych potrzeb. Nieoczekiwanie okazało się na
przykład w badaniu marketingowym na dużej próbie rodaków, iż czują oni dotkliwy
niedobór uścisków lekarskiej dłoni.
Do tej pory ręka lekarza badała
puls, wycinała wyrostki robaczkowe, obmacywała schorzałe narządy, aż tu nagle i
kompletnie nieoczekiwanie okazało się, że raczej powinna potrząsać kończyną
górną przybyłego do gabinetu klienta, zwanego kiedyś staromodnie pacjentem.
Okazało się, że brak powitalnego shake-hand'u ze strony doktora wpędzał
niejednego rodaka w stan konsumenckiego niezadowolenia. W kilku sieciowych
placówkach medycznych szefowie działów marketingowych pospiesznie opracowali
program re-edukacyjny lekarzy w zakresie savoir vivre’u, skierowany na uzyskanie
maksymalnego wskaźnika zadowolenia klientów.
Program otrzymał poufny kryptonim
Podaj Łapę. Każdą gapę, która ograniczała
się do używania lekarskich dłoni jedynie do sporządzania dokumentacji medycznej
lub badania przedmiotowego karano utratą
premii w wysokości pięćdziesięciu procent.
Gdy już władze wszelkiego
szczebla administracyjnego opracowały w najmniejszych szczegółach przebieg
wzorcowej wizyty nienasyconego konsumenta usług medycznych, zapewniający mu
odpowiednio wysoki poziom satysfakcji w gabinecie lekarskim, okazało się, że
nie bardzo wiadomo, kto ma realizować owe wytyczne i zalecenia jak zaspokoić będącego w potrzebie.
Z jednej strony na horyzoncie widoczny był las konsumenckich rąk, wyciągniętych
i gotowych do uściśnięcia lekarskiej kończyny górnej na znak równości,
braterstwa i pokoju, z drugiej nie było widać chętnych doktorów do
obściskiwania się.
Próby ucieczki z jakże
nieprzyjaznego świata realnego do powszechnie dostępnej odlotowej krainy
ulokowanej w sieci internetu w wypadku doktorów nie były udane – spotykały ich
tam tylko swary trolli, pogróżki wojskowej oferty obuwniczej wypowiadane przez
krewkich polityków, przetykane cynicznymi żądaniami inspekcji lekarskich
garaży, na zmianę z recytacją paragrafów, którymi wygrażano lekarzom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.