Krystyna Knypl
Wspomnienia
odmładzają i wzruszają, są dostępne o każdej porze, nic nie kosztują,
nie wymagają zakładania maseczki ani fizelinowego fartucha – słowem jest
to idealne zajęcie na czas pandemii. Mają też jeszcze jedną ciekawą
cechę – nikt nas nie może wyręczyć w ich snuciu. Autorskie, jedyne,
niepowtarzalne wspomnienia są podarunkiem dla naszych rodzin, przyjaciół
oraz młodszych pokoleń lekarzy. W epoce nadprodukcji i nadmiaru
przedmiotów odróżniają się swoim wyjątkowym charakterem.
Żyjemy w świecie wszelkiej obfitości,
w którym jest możliwość wyboru. Jest evidence based medicine, czyli
medycyna oparta na faktach – jak głosi jej oficjalna nazwa – i jest
medycyna alternatywna, posługująca się innymi niż rekomenduje to nauka
metodami.
Profesor pediatrii David Isaacs na łamach „British Medical Journal” opisał aż 7 odmian medycyny (https://www.bmj.com/content/319/7225/1618).
W jego biografii czytamy, że aż 33 razy sięgnął po humorystyczną
narrację w swoich artykułach o medycynie. Wyszczególnione przez niego
odmiany medycyny są jednym z przykładów takiego podejścia do tematu. Oto
one.
1. Eminence based medicine
Im starszy kolega, tym mniejszą wagę
przywiązuje do czegoś tak przyziemnego jak dowody – pisze dr Isaacs. –
Doświadczenie kliniczne definiuje on jako popełnianie tych samych błędów
z rosnącą pewnością siebie przez imponującą liczbę lat. Jednak należy
zauważyć, że relacja między pacjentem i lekarzem to nie jest rozprawa
sądowa (choć i takie spotkania się niestety zdarzają) i przedstawianie
dowodów nie jest warunkiem posiadania racji. Wystarczy, że pacjent
wyleczy się lub poczuje lepiej i to jest najlepszy dowód.
2. Vehemence based medicine
Pewność siebie w głoszeniu poglądów jest
najważniejsza w tej odmianie medycyny. Z moich obserwacji wynika, że
cecha ta rozpleniła się u recytatorów evidence based medicine.
3. Eloquence based medicine
Elokwencja wsparta całoroczną
opalenizną, goździk w klapie garnituru od Armaniego plus elegancki język
charakteryzują przedstawicieli tej odmiany medycyny. Garnitury od
Armaniego... któż je dziś w dobie pandemii nosi...
4. Providence based medicine
Medycyna oparta na opatrzności. Jeśli
lekarz nie ma pojęcia, co dalej należy zrobić z pacjentem, decyzję
najlepiej pozostawić Wszechmocnemu. Zbyt wielu klinicystów niestety nie
jest w stanie oprzeć się nadziei, że Bóg pomoże w każdym przypadku –
pisze dr Isaacs.
5. Diffidence based medicine
Medycyna oparta na niepewności siebie – uprawiają ją lekarze, którzy widzą problem tam, gdzie ich koledzy go nie dostrzegają.
6. Nervousness based medicine
Medycyna oparta na nerwowości – strach
przed procesem sądowym jest silnym bodźcem skłaniającym do nadmiernej
dociekliwości i nadmiernego leczenia.
7. Confidence based medicine
Medycyna oparta na zaufaniu. Zdaniem dr. Isaacsa dotyczy ona wyłącznie chirurgów.
Liczba odmian medycyny może być tak
w istocie nieskończona i zależy od tego, na jakim etapie kariery
zawodowej jesteśmy. Opublikowany 16 maja 2020 roku na łamach „Journal of
Pediatrics and Child Health” artykuł Retirement is not redundancy Davida Isaacsa wraz z bratem bliźniakiem Stephenem Isaacsem sugeruje, że panowie poszukują nowej formy medycyny (https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/32416051/).
Jako założycielka Instytutu Medycyny Opartej na Doświadczeniu Osobistym (IMODO) dorzucam odkrytą przeze mnie odmianę – jest to medycyna oparta na wspomnieniach (MOW), a w języku angielskim medicine based on memoirs (MBM).
Moje wspomnienia tworzące ten rodzaj
medycyny kolekcjonowałam przez blisko 60 lat. Od kilkunastu lat
publikowałam krótkie formy, a teraz nadeszła pora na zbiorcze ich
opracowanie.
Zmiany w medycynie spowodowane przez
organizatorów systemów ochrony zdrowia oraz najróżniejsze biznesy
zmieniają nie tylko warunki pracy lekarzy, ale także relacje między
nimi. Wzajemna pomoc, serdeczność oraz chęć dzielenia się osobistymi
doświadczeniami były zjawiskami powszechnymi w czasach, gdy
rozpoczynałam moją pracę lekarską. Doświadczenie osobiste w medycynie
oraz znajomość patofizjologii były, są i zawsze będą najcenniejszymi
składowymi wiedzy lekarza.
W 2006 roku na blogu http://grupakliniczna.blogspot.com/2006/08/wspomnienia-dedykuj-dr.html tak pisałam:
Współczesne czasy, wprawdzie bez
cenzury, charakteryzuje osobliwa selekcja. Bibliografia medyczna
bardziej dokumentuje historię układów biznesowych niż cokolwiek innego.
Poza biznesem jest jeszcze w życiu każdego z nas miejsce na koleżeństwo,
przyjaźń, wdzięczność, serdeczną pamięć.
I właśnie o tym kto był mi kolegą,
przyjacielem, komu jestem wdzięczna, kto pozostaje w mojej serdecznej
pamięci lub ma podobny system wartości są te wspomnienia – pierwotnym
zamiarem było opublikowanie ich w wersji papierowej, jednak w dobie
potęgi blogów zdecydowałam się na publikację elektroniczną. Układ wspomnień nie jest chronologiczny. Jest fragmentaryczny, wybiórczy. Tak właśnie ma być.
Po 15 latach od opublikowania tego
tekstu skrystalizował mi się długo rozważany pomysł opublikowania
rozproszonych wspomnień o początkach pracy, moich koleżankach
i kolegach, z którymi pokonywałam lekarski szlak. Dyplom lekarza
uzyskałam 29 lutego 1968 roku, a pracę w Państwowym Szpitalu Klinicznym
nr 1 rozpoczęłam 24 kwietnia 1968 roku. To długa trasa przez lata, na
której bywało po górkę, a niektóre etapy były wyboiste, a także
przypominały sporty ekstremalne.
Frunąc na skrzydłach powołania do medycyny nie zwracałam uwagi na takie drobiazgi jak przedstawiona powyżej droga.
Wprawdzie Adam Mickiewicz ostrzegał:
Lecz choć wszystkiego dostatek,
Dręczy ich nuda i trwoga,
Ach, mamo, dla twoich dziatek
Zamknięta do nieba droga!
Niebo z jego szczegółowym adresem Raj to
był w owych latach wyjazd na stypendium naukowe do Stanów
Zjednoczonych. Słyszałam o takich szczęściarzach, którzy tam jeździli...
Po latach dowiaduję się, że były takie szczęściary, które mogły nawet
przebierać w tych zagranicznych stypendiach – do Paryża nie chcę, ale do
Bethesdy tak, chętnie! Superszczęściarze to nawet dwa i trzy razy do
tej wymarzonej Ameryki jeździli, nie dość tego, płynęli statkiem Batory!
Być jedną z nich – ach! och! a po latach
można rzec – ech..., a tak na poważnie: punkt widzenia, a raczej
oceniania kariery zależy od poziomu doświadczenia, życiowego oczywiście.
Ważna jest też umiejętność przewidywania, co będzie potrzebne
w przyszłości.
Państwowy Szpital Kliniczny nr 1 przy
ulicy Lindleya 4 i Nowogrodzkiej 59 był miejscem znanym mi już
wcześniej, w którym odbywaliśmy ćwiczenia z chorób wewnętrznych.
Pierwsze ćwiczenia miałam w III Klinice Chorób Wewnętrznych, a naszą
asystentką była dr Regina Hintz.
W dalszych latach ćwiczenia odbywałam
w I Klinice Chorób Wewnętrznych, naszymi asystentkami były dr Halina
Lipska-Koziołowa oraz doc. Zofia Migdalska. Egzamin z interny zdawałam
u prof. Marka Sznajdermana w II Klinice Chorób Wewnętrznych.
Dlaczego zdecydowałam się na ubieganie się o staż w PSK nr 1?
Zachętą była złożona publicznie
deklaracja prof. Zdzisława Łapińskiego podczas ogłaszania wyników
konkursu na wzorowego studenta o możliwości ubiegania się o staż
podyplomowy w Akademii Medycznej. Uroczystość odbyła się 6 grudnia 1967
roku w Domu Medyka, który przedstawia fotografia z tamtych lat.
Prof. Zdzisław Łapiński
Klub Medyka przy ul. Oczki w Warszawie
Nagrodą była książka Od marzenia do odkrycia naukowego. Jak być naukowcem
Hansa Seyle, wydana w 1967 roku, bestseller owych czasów. Trudno
o bardziej inspirującą i zarazem prowokującą lekturę dla osoby
rozpoczynającej karierę lekarską!
Autor dzieła wprowadził do medycyny
pojęcie stressu, miał nawet przydomek dr Stress. Może powinien być
nazywany dr Pech, był bowiem aż 10-krotnie nominowany do Nagrody Nobla,
ale jej nigdy nie otrzymał. Jeśli uznać, że była to moja inspiracja na
początku drogi lekarskiej, to można zauważyć po latach, że kopiowałam –
oczywiście na mniejszą skalę! – los jej autora. Tymczasem byłam Kobietą
Sukcesu – otrzymałam skierowanie na staż podyplomowy w Akademii
Medycznej!
Po otrzymaniu dyplomu (29 lutego 1968
r.) złożyłam podanie o staż w Akademii Medycznej i po niedługim
oczekiwaniu go otrzymałam. Mogłam wybierać spośród klinik wewnętrznych.
Zdecydowałam się na klinikę, w której nie miałam ćwiczeń, nie wykazałam
się niekompetencją, no i zdałam egzamin dyplomowy z interny na piątkę.
Pracę rozpoczęłam 24 kwietnia 1968 roku. Tak więc profesor Zdzisław
Łapiński jest moim „ojcem chrzestnym” służbowych relacji z Akademią
Medyczną.
W czasie studiów nie miałam okazji
słuchać wykładów, ale odbywałam ćwiczenia w klinice przez niego
kierowanej oraz zdawałam u profesora egzamin dyplomowy z chirurgii.
Oczywiście poświęciliśmy chwilę ustaleniu naszych rodowodów z uwagi na
moje panieńskie nazwisko jednakowe z profesorskim.
Profesor urodził się w Siedlcach 25
listopada 1909 roku, zmarł w 1995 roku w Warszawie. Wydział Lekarski
Uniwersytetu Warszawskiego ukończył w 1934 roku, stopień doktora
medycyny uzyskał w 1939 roku, docenta w 1954 roku, prof. nadzwyczajnego
w 1964 roku, prof. zwyczajnego w 1970 roku. Był obdarzony wybitnym
talentem chirurgicznym, pracował w latach 1936-1944 w Szpitalu
Dzieciątka Jezus oraz w Szpitalu Wolskim. Brał udział w Powstaniu
Warszawskim. W latach 1945-1960 pracował w I Klinice Chirurgicznej
Akademii Medycznej, a potem w II Klinice Chirurgicznej AM w Szpitalu
Przemienienia Pańskiego. Odbywał staże naukowe w Wielkiej Brytanii,
Szwajcarii oraz RFN. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem
Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.
W latach 1966-1969 był dziekanem
Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Warszawie i z jego rąk
otrzymałam dyplom lekarza 6 maja 1968 roku. Uroczystość odbywała się
w Domu Medyka przy ulicy Oczki w Warszawie.
Profesor od 1 września 1954 do 1
września 1955 r. pełnił obowiązki kierownika Kliniki Chirurgicznej
Polskiego Szpitala w Ham-Hyn w Korei Północnej. W Polskiej Misji
Medycznej uczestniczyło także wielu innych znanych mi osobiście
starszych kolegów lekarzy. Ich wspomnienia stały się inspiracją do
napisania przeze mnie dwu artykułów: Polska Misja Medyczna w Korei cz. 1 https://gazeta-dla-lekarzy.gazeta-dla-lekarzy.kylos.pl/index.php/wybrane-artykuly/418-szpital-polskiego-czerwonego-krzyza-w-korei-polnocnej oraz Szpital Polskiego Czerwonego Krzyża w Korei Północnej https://gazeta-dla-lekarzy.gazeta-dla-lekarzy.kylos.pl/index.php/medycyna-oparta-na-wspomnieniach/420-szpital-polskiego-czerwonego-krzyza-w-korei-polnocnej-2. Artykuły te są cytowane w międzynarodowym piśmiennictwie dotyczącym historii Korei https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wazniejsze-nowosci/1027-artykuly-z-gdl-o-polskiej-misji-medycznej-w-korei-polnocnej-cytowane-w-pismiennictwie-miedzynarodowym.
Procedury związane z otrzymaniem stażu
podyplomowego w Akademii Medycznej przebiegały sprawnie, bo do pracy
zgłosiłam się 24 kwietnia 1968 roku. Zaczęłam od pani Józefiny
Kownackiej, u której zapisywałam się na egzamin z interny. Pani Józefina
poinformowała mnie, że muszę udać się do sekretariatu na pierwszym
piętrze załatwiającego sprawy przyjęcia nowych pracowników, gdzie
urzędowała pani Cecylia Szolowa. Wyrecytowałam formułkę o skierowaniu na
staż i wręczyłam pismo z Akademii Medycznej.
Dowiedziałam się, że mam zejść do pokoju
asystentów i poczekać na dr Teresę Wąsowską. Zapytałam, jak wygląda
pani adiunkt, bo nie mając w klinice ćwiczeń, praktycznie poza poznaną
podczas egzaminu Ewą Bar-Andziak nie znałam nikogo.
– Przystojna brunetka – padła odpowiedź.
W późniejszych latach spostrzegłam, że
pani Cecylia miała pogodną naturę i dużą odporność na otaczające ją
szczegóły najbliższego otoczenia. Gdy wchodziliśmy do archiwum, zwykle
pytała: „Czego chcesz, córeńko?” Może wtedy właśnie urzekło mnie to
słowo, bo do mojej córki Katarzyny zwracam się per córeńko.
Nasze relacje z sekretariatem kliniki
były bardzo przyjazne. Gdy urodziła się Kate, wiedziałam, że nie powrócę
do pracy na oddziale. Zdecydowana byłam odbyć urlop wychowawczy.
Początkowo wzięłam rok urlopu za radą pani Krystyny Mączkowej,
sekretarki, która dołączyła do naszego zespołu po odejściu pani Cecylii
na emeryturę.
– Pani doktor, idą niepewne czasy. Może będzie pani musiała wrócić do pracy wcześniej? Zawsze może pani przedłużyć urlop.
Uznałam, że rada jest słuszna. Mąż mój
pracował wówczas jako sekretarz redakcji „Przeglądu Technicznego”,
tygodnika o profilu społeczno-politycznym. Mimo „ścisłego” tytułu pisma,
zajmowało się ono wieloma tematami i skupiło najlepszych krajowych
dziennikarzy i grafików. Wkrótce dziennikarze mieli być poddani
procesowi weryfikacji i mogło się zdarzyć, że zostaniemy bez środków do
życia. Zostawienie sobie możliwości wcześniejszego powrotu do pracy było
więc uzasadnione i podziękowałam pani Krystynie za radę. Lubili ją
wszyscy asystenci. Prezentowała inny styl niż pani Cecylia, bywała na
obronach naszych prac doktorskich, udostępniała maszynę do pisania
w sekretariacie i częstowała kanapkami na drugie śniadanie. Miło było
dostać kanapkę po dyżurze.
Powróćmy jednak do mojego pierwszego
dnia pracy i wizyty w sekretariacie kliniki. Posłusznie pomaszerowałam
na oddział, gdzie dostałam biały fartuch od pani Stasi, siostry
gospodarczej. W tych odległych czasach szpital zapewniał fartuchy i inne
stroje służbowe, co więcej, były one szyte na terenie szpitala.
Wystrojona w biały fartuch nieśmiało
nacisnęłam klamkę do pokoju lekarskiego i przycupnęłam na krześle
w oczekiwaniu na przystojną brunetkę. Wchodziły różne panie, czas
ciągnął się niemiłosiernie długo, nie mogłam doczekać się owej
przystojnej brunetki. Zaczęłam przysłuchiwać się prowadzonym w pokoju
lekarskim rozmowom. Byłam prawie bliska wstrząsu psychicznego. Koledzy
rozmawiali na najróżniejsze tematy, ale nie o medycynie.
Byłam przekonana, że w pracy dozwolone
są rozmowy tylko na temat chorych i medycyny. Rozmowy o dzieciach,
pogodzie, braku pieniędzy jawiły mi się jako karygodne naruszenie
obowiązków pracowniczych. Nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia, że jest
inaczej niż to sobie wyobrażałam w młodzieńczym i wyidealizowanym
widzeniu świata.
Około dziewiątej nadeszła dr Teresa Wąsowska.
– Pani, zdaje się, czeka na mnie? – rzuciła w moją stronę.
– Tak, pani adiunkt – wyrecytowałam.
– Chodźmy więc na obchód. Będzie pani notowała zlecenia.
W zespole Teresy pracowałam dwa lub trzy
lata. Praca na oddziale była podzielona pomiędzy cztery zespoły, do
których dołączani byli stażyści, wolontariusze oraz osoby robiące
specjalizację. Dr Teresa Wąsowska jest autorką i współautorką wielu
publikacji naukowych https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/?sort=pubdate&size=200&term=Wasowska+T&cauthor_id=6462947
z hipertensjologii i gastrologii. Przez wiele lat była bardzo cenionym
konsultantem internistycznym I Kliniki Chirurgicznej, która mieściła się
w prawym skrzydle pawilonu 11 PSK nr 1.
Po pół roku pracy zaproponowano mi
zdawanie kolokwium dopuszczającego do dyżurowania. Pierwszy dyżur
zdecydowałam się odbyć 1 listopada 1968 roku, gorąco wierząc, że uwaga
świata będzie skierowana bardziej ku tym, którzy odeszli, niż tym,
którzy zostali i dzięki temu dotrwam do rana. Moim szefem dyżuru był dr
Leon Stach, spokojny i kompetentny starszy kolega. Lubiłam z nim
pracować i w późniejszych miesiącach wielokrotnie prosiłam o wspólne
dyżury. Dla młodych było ważne, kto był szefem dyżuru. Nie wszystkie
nazwiska na młodzieżowej giełdzie cieszyły się jednakowym uznaniem.
Młodzież kliniczna przesiadywała
w pokoju asystentów, wpisując obserwacje do historii chorób lub sklejała
szeregowo morfologię do morfologii, mocz do moczu, biochemię do
biochemii. Chodziliśmy też na herbatkę do pokoju nr 16 na parterze,
gdzie w godzinach wczesnopopołudniowych pani Marynia wydawała szpitalne
obiady. Najgorsza była ogórkowa z ryżem. Największą zaletą obiadów była
chyba cena, ale nie jestem w stanie przypomnieć sobie, ile się płaciło.
Wydaje mi się, że nie byłam wierną klientką pani Maryni.
Moja pensja na stażu podyplomowym
wynosiła 1550 zł. Za pierwszą kupiłam gramofon bambino, w towarzystwie
którego spędziłam wiele miłych chwil. Za dyżur otrzymywaliśmy 140 zł.
Magnetyczne działanie muru
Symbolem, który ma dla mnie nieomal
magnetyczną moc, jest mur ogradzający teren szpitala przy ulicy
Nowogrodzkiej 59. Patrząc na ten zabytkowy element architektury mam
poczucie, że zamieniając praktykę lekarską na dziennikarstwo medyczne
przeskoczyłam ów mur.
Wszyscy znamy piosenkę Jacka Kaczmarskiego Mury. Natomiast nie wszyscy znamy słowa ostatniej zwrotki oryginalnego tekstu, które brzmiały: A mury rosły, łańcuch kołysał się u nóg.
Oddawały one wiernie klimat lat, w których rozpoczynałam swój lekarski
szlak. Czy zamienione w latach osiemdziesiątych słowa na bardziej
optymistyczne A mury runą, runą, runą i pogrzebią stary świat
istotnie pogrzebały stary świat? W pewnym sensie tak, ale powstały nowe
mury, jest to przecież jeden z ulubionych przez ludzi elementów
architektury.
Wielokrotnie spacerowałam wzdłuż muru
przy ulicy Nowogrodzkiej, fotografowałam go o różnych porach roku,
przyglądałam się jego detalom.
Lubię ten kadr, zwłaszcza
sfotografowany w bezśnieżną zimę, z licznymi gałęziami i odnogami
winorośli pozostałymi na murze. Przypominają mi poplątane ludzkie losy
i drogi tych, którzy za tym murem spędzili trochę czasu… – pisałam w 2018 roku na moim fotoblogu „Modne Diagnozy”.
Zagadnieniem symboliki muru zajmowałam się w 2017 roku, pisząc: Mury,
choć odgradzają wybrane fragmenty świata od reszty i często dzielą
ludzi, w istocie są symbolem sukcesu. Warunkiem niezbędnym dla
odniesienia sukcesu jest pokonanie muru. Jednostki nastawione bojowo dla
sukcesu gotowe są mury burzyć, szturmować z udziałem wojska, podkładać
materiały pirotechniczne, używać ciężkich pojazdów bojowych. Jednostki
nastawione pokojowo pokonują mury w sposób symboliczny, przemieszczając
się w obmyślany sposób z przestrzeni A do przestrzeni B lub
z przestrzeni B do przestrzeni A. Wszystko zależy od tego, która
przestrzeń jest utożsamiana z sukcesem - pisałam na moich fotoblogu
Mury spotykamy nie tylko w życiu, ale
także w Biblii (Jerozolima, Jerycho, Bet-Szean, Babilon, Damaszek oraz
Tyr), literaturze (spór o mur w Zemście Aleksandra Fredry) oraz w przysłowiach (głową muru nie przebijesz, walić głową w mur). Ze Słownika Języka Polskiego dowiadujemy się, że z tymi murami to nie taka prosta sprawa, może być bowiem mór i mur:
„Mór to inaczej zaraza, słowo pochodzące od prasłowiańskiego moriti ‛zabijać, uśmiercać’ i poprzez nie spokrewnione z innym, dziś też rzadkim rzeczownikiem, występującym tylko w zwrocie na umór (np. pić na umór), który znaczy ‛bez opamiętania’, a etymologicznie ‛do śmierci’.
Mur natomiast to dawna pożyczka
germańska o rodowodzie łacińskim. Nowe słowo murale, oznaczające
malowidło na ścianie budynku, to zapożyczenie z któregoś z języków
nowożytnych, ale mające źródło także w łacińskim murus ‛mur, wał’, które dało początek murowi.” https://sjp.pwn.pl/ciekawostki/haslo/MOR-MUR;5041755.html
Pamiętny rok 1968
Powróćmy jednak we wspomnieniach za ten
fascynujący mur. Ileż emocji za nim miało miejsce! Pierwszy rok mojej
pracy naznaczony był historycznymi wydarzeniami Marca 68 oraz emigracją
kilkorga osób z naszego zespołu. Wiadomo było, że koledzy mający
żydowskie pochodzenie szykują się do emigracji. Jedna z koleżanek
kończyła właśnie przygotowania do wyjazdu, była w banku, wymieniała
jakieś pieniądze, ktoś podobno chciał ją oszukać, wzburzona opowiadała
na spotkaniu zorganizowanym przez dr Renatę Kądzielawę:
– Mnie, Żydówkę, chciał oszukać na
pieniądze! Coś podobnego! Nie dałam się! Ale mniejsza o to... Za rok
o tej porze w Jerozolimie, jak mówią bogobojni Żydzi, gdy piją wódkę, do
ciebie, Filip, to piję – oznajmiła to szefującemu nam podczas wakacji
koledze.
Wywołany do wspólnego toastu kolega nic
nie odpowiedział, choć był błyskotliwym rozmówcą. Zarówno ten toast, jak
i fakt, że kolega nie wyemigrował, bardzo nas zaskoczyły. Z naszego
oddziału wyjechały w krótkim czasie cztery osoby – dwie do Izraela
(Mirka Rycerowa i Ziuta Śmietańska), jedna do RFN (Leon Stach), jedna do
Francji (Aurelia Baczko).
W roku 2006 założyłam blog „Grupa Kliniczna”, w którym opisałam kilkoro kolegów emigrantów 1968 roku oraz lat późniejszych.
Syn jednej z koleżanek emigrantek, gdy
wyjeżdżał w 1968 roku z Polski wraz z rodzicami, miał 11 lat. Obecnie
mieszka w Stanach Zjednoczonych, postanowił poszukać w internecie
nazwiska swojej matki, był ciekaw, czy ktoś ją pamięta, wspomina... Mój
blog okazał się jedynym miejscem, w którym była wspominana jego matka.
To bardzo zastanawiające, jak dalece nieproporcjonalne są wspomnienia
o poszczególnych osobach. Zainspirowana życzliwym przyjęciem moich
wspomnieniowych tekstów stworzyłam hasło z hashtagiem:
#swiat_sie_zmienia_pisz_wspomnienia.
Po bardzo sympatycznej rozmowie z dr
Teresą Wąsowską 27 lutego 2021 r., pełnej wspomnień naszych wspólnie
spędzonych lat w PSK nr 1, postanowiłam napisać monografię Medycyna oparta na wspomnieniach.
Praca na oddziale wewnętrznym
Pierwszą osobą z mojego przyszłego
miejsca edukacji podyplomowej, którą poznałam, była pani Józefina
Kownacka. W roku 1967 miałam zdawać egzamin z chorób wewnętrznych.
W latach sześćdziesiątych przydział miejsc, w których poszczególne grupy
dziekańskie zdawały egzaminy końcowe, odbywał się drogą losowania.
Przeprowadzali je starostowie grup. Nasza starościna miała lekką rękę:
wylosowała nam klinikę, w której zdobywałam szlify internistycznie oraz
klinikę chirurgiczną kierowaną przez prof. Zdzisława Łapińskiego. Zestaw
ten uważany był powszechnie za najlepszy. Bardzo byliśmy wdzięczni
naszej starościnie za takie miejsca do zdawania egzaminów.
Po trzech tygodniach intensywnych lektur
podręcznika do interny zgłosiłam się na egzamin, który składał się
z części praktycznej i teoretycznej. Asystentką egzaminacyjną była
wówczas dr Ewa Bar-Andziak. Zdawały tego dnia cztery osoby. Ja wraz
z koleżanką trafiłyśmy do prof. Marka Sznajdermana. Egzaminator
prezentował piękną opaleniznę, szpakowate, krótko przystrzyżone włosy
oraz udzielający się zdającym spokój. Byłam zadowolona z przebiegu
egzaminu i końcowy wynik był w moim wypadku bardzo dobry. Egzamin
zdawałyśmy w bibliotece klinicznej. Pamiętam, że egzaminator siedział
u szczytu stołu znajdującego się po lewej stronie pomieszczenia, my zaś
pod ścianą. Było to potem często zajmowane przeze mnie miejsce na
posiedzeniach klinicznych.
Najlepszym przyjacielem każdego młodego lekarza dyżurnego był wówczas podręcznik Postępowanie w nagłych przypadkach internistycznych
Dymitra Aleksandrowa i Wandy Wysznackiej-Aleksandrow. Znakomita,
zwięzła książka i co ważne, mieszcząca się w kieszeni lekarskiego
fartucha. Czytywaliśmy ją po wielokroć!
Barwnymi uczestnikami dyżurów byli
panowie noszowi, którzy rozwozili pacjentów z izby przyjęć położonej na
drugim końcu szpitala na poszczególne oddziały. Po dotarciu do oddziału
docelowego noszowy pukał do drzwi dyżurki i wołał „pani doktor, chorego
przywiozłem”. Przy kolejnym tak samo brzmiącym komunikacie zapytałam
„a zdrowego pan nie masz?” „nie było” – oznajmił pan noszowy. Gdy stan
chorego w trakcie transportu pogarszał się, noszowy włączał pierwszy
bieg i wpadał zdyszany na nasz oddział. Pewnego razu noszowy oznajmił:
„pani doktor, nie rozmawia ze mną od czwartej wewnętrznej”, czyli od
budynku oddalonego o kilka minut truchtem od naszego pawilonu. Powodem
braku konwersacji było... zatrzymanie krążenia. Zreanimowaliśmy pacjenta
skutecznie.
Uczucia muszą mieć swój wyraz, uczucia
bez wyrazu nie istnieją – powiedzenie mojego wieloletniego pacjenta,
księdza Jana, który po wygłoszeniu tego zdania wręczał mi ów wyraz
uczuć.
Wyrazy bywały różne, najpopularniejsze były czekoladki, zwykle marki E. Wedel.
Popularne było ptasie mleczko oraz
baryłki. Te ostatnie z alkoholem. Pewnej niedzieli miałam spokojny
dyżur... ułożyłam się na kanapie w pokoju lekarza dyżurnego i czytając
jakąś ciekawą książkę pochłaniałam baryłkę za baryłką. Błogość ogarniała
kolejne partie mojego młodego lekarskiego organizmu... no, prawie
odlot. Nadeszła godzina 15, a wraz z nią odwiedziny rodzin, które
niekiedy pragnęły także zasięgnąć informacji o stanie zdrowia swoich
bliskich.
– Stuk, stuk – rozległo się w dyżurce. – Proszę
wejść! – zawołałam dziarskim głosem i poderwałam się na nogi... Hmm...
utrzymanie idealnie pionowej pozycji ciała w wyniki nadkonsumpcji
baryłek było poważnym wyzwaniem. Przejściowe problemy z zachowaniem
równowagi udało mi się opanować i obyło się bez sensacji mediowej. Lud
pracujący miast i wsi miał wtedy innych wrogów klasowych i nie było
zapotrzebowania na lekarzy. Wrogami ludu byli kelnerzy, fryzjerzy i tzw.
prywatna inicjatywa. Kelnerzy podobno bili gości, prywatna inicjatywa
była zbyt bogata, fryzjerzy... nie pamiętam, czym podpadli władzy
ludowej – może kręcąc loczki zawracali ludziom w głowach, a przecież
każda władza lubi mieć wyłączność na taki zabieg.
Tekst i zdjęcia
Krystyna Knypl
Portret prof. Zdzisława Łapińskiego narysowała Katarzyna Kowalska