Powered By Blogger

sobota, 30 maja 2020

31/05.2020. Anatomia na szpilkach cz 6

Krystyna Knypl
Paryż październik 2017 Mima nr 3135
Matylda, będąc niegdysiejszą niegrzeczną dziewczynką, chadzała tam gdzie chciała i zawsze swoimi drogami, a wyprawa na galę Demokracja w medycynie była tego wymownym przykładem.
Dochodziła godzina dwudziesta i poproszono, aby goście przeszli z vestibulum do głównej sali ceremonialnej. Wszyscy obecni skierowali się ku wejściu na salę wykładową, gdy nagle i zupełnie nieoczekiwanie wstrzymano wchodzenie korowodu gości, na czele którego kroczył docent Krzysztof Maria Wczorajszy, naczelny wykładowca firmy Piguła Co Nie Działa, zatopiony w biznesowej pogawędce z profesorem Przecientnym. Antoni jeszcze raz odruchowo obejrzał się za siebie, aby omieść scenę towarzyską swym badawczym spojrzeniem oraz sprawdzić, kogo wyprzedził w pochodzie do krzeseł z pierwszych rzędów. Zupełnie niespodziewanie wzrok jego zderzył się niczym błyskawica z piorunochronem ze spojrzeniem Matyldy, kroczącej kilka metrów tuż za Przecientnym, w towarzystwie znanej farmaceutki. Niestety, wcześniejsze zabiegi i skręty gałek ocznych na nic się zdały! Miast serii gwałtownych wyładowań gniewnych spojrzeń, które bezdyskusyjnie należały się zuchwałej Matyldzie, w ostatniej chwili Antoni zdecydował się wygenerować kilkumilimetrowe skinienie głową w kierunku doktor Przekory. Pod mikroskopem można by ten ruch zidentyfikować jako nad wyraz serdeczne kiwnięcie powitalne.
Po chwili wznowiono proces wchodzenia dostojnych gości na salę. Zaproszeni uczestnicy spotkania zasiadali powoli na krzesłach i zastygli w oczekiwaniu. Dyrektorka marketingu przywitała przybyłych gości i poprosiła docenta Krzysztofa Marię Wczorajszego o wygłoszenie wykładu inauguracyjnego. Docent Wczorajszy z gracją pingwina wskoczył na podium, aby nikt nie pomyślał, że ostatnio złapane dodatkowe dwadzieścia kilogramów w jakikolwiek sposób pogarsza jego kondycję fizyczną. Zapiął marynarkę na środkowy guzik – dopinała się jeszcze! Ach, co za ulga – pomyślał. Poruszył węzłem krawata, odchrząknął i przystąpił do snucia finezyjnej intelektualnie refleksji o demokracji i medycynie.
Niektórzy korzystając z przyćmionego światła usnęli już na samym początku, maskując stan czuwania przez podtrzymywanie głowy przedramieniem ustawionym w pozycji pionowej, przy zachowanym zgięciu łokciowym. Tymczasem docent Wczorajszy rozważał różne związki demokracji i medycyny.
Panie i Panowie,
mam dzisiejszego wieczoru omówić temat „Demokracja w medycynie”. Niełatwe to zadanie, sami przyznacie! Nawet początkowo nie miałem żadnej idei jak zabrać się za tak nietypowy temat. Dla przybliżenia sobie tej abstrakcyjnej materii zajrzałem do jakże demokratycznego zbioru informacji, jakim jest bez wątpienia Wikipedia, aby przypomnieć sobie co to jest ta cała demokracja. Nic ciekawego, proszę państwa! Sytuacja, w której niby wszyscy rządzą i decydują nie jest dobra. Wnosi w nasze życie chaos i pomieszanie pojęć. W mojej klinice rządzę ja i nikt więcej, no bo sami państwo przyznacie, co by było gdyby wszyscy chcieli rządzić. Potrafię reprezentować mój zespół lepiej niż on sam siebie by reprezentował. Teraz, proszę państwa, najmodniejsze są analizy typu case study, więc posłużymy się i my w analizie zagadnienia demokracja w medycynie takim narzędziem badawczym.
Weźmy, proszę państwa, choćby taki prosty przykład, można rzec pierwszy z brzegu – w ubiegłym roku był Światowy Kongres Nauk Wszelakich w Buenos Aires. Czy można nieopatrznie wysłać na taki kongres przypadkowego asystenta lub asystentkę? Wiadomo, że po zakończeniu obrad wszyscy badacze jadą zobaczyć wodospady Iguazu. A jak by się taki asystent utopił podczas wycieczki łodzią do słynnej Gardzieli Diabła, którą miejscowa ludność nazywa Gargantua del Diabolo, to co by było? Sam wolałem wziąć na swe barki niebezpieczeństwo jakie płynęło z uczestnictwa w tym kongresie i diabelskim niebezpieczeństwie wyprawy do Puerto Iguazu. I powiem państwu, że udało mi się udźwignąć ten ciężar, choć czternaście godzin lotu z Europy to jednak jest pewne wyzwanie! Tu muszę podziękować firmie Piguła Co Nie Działa, że zechciała zasponsorować mi przelot w business class, dzięki czemu przetrwałem tę podróż bez większych problemów.
Czy mogą sobie państwo wyobrazić stopień wymiętolenia człowieka w economy class po czternastogodzinnym locie? Jak wygląda jego garnitur marki Figo Fago, że o apaszce od Marago nie wspomnę! Bo, proszę państwa, pozwolę sobie tu na dygresje natury ogólnej – elegancki mężczyzna, reprezentujący w końcu polską medycynę na antypodach, nie może podróżować w konwencji zwykłego casual, to musi być styl smart casual w podróży, a ten jak wiadomo wymaga dodania jakiegoś wytwornego drobiazgu do stylu casual, na przykład apaszki od Marago korzystnie okalającej szyję mężczyzny dojrzałego wiekiem. Gdyby państwo nie akceptowali apaszek tego kreatora mody, które osobiście cenię najbardziej – mężczyzna jest wtedy taki interesujący, z nutą tajemnicy wokół stanu jego konta bankowego! -z powodzeniem można je zastąpić na przykład eleganckim paskiem do spodni od Hey Chille i już od pierwszego spojrzenia personel business class wie, z kim ma do czynienia.
Proszę państwa, naprawdę kwoty jakie trzeba przeznaczyć na zakup tych stykowych drobiazgów nie takie wysokie, zważywszy na fakt, iż reprezentujemy naukę polską, naszą rodzimą Alma Mater, no i samych siebie. W końcu ja tam reprezentowałem te wszystkie człony i nie mogłem pozwolić sobie na  niedociągnięcia reprezentacyjne czy łachmaniarstwo w ubiorze! Podczas obrad, proszę państwa, zauważyłem, że z tą demokracją to nikt tam nie szalał – wykładowcy byli ci sami co w Europie. Więc gdybym miał powiedzieć coś na podsumowanie mojego wystąpienia, to brzmiałoby ono tak: demokracja jest mocno przereklamowana, w medycynie zgoła zbędna.
Burzliwe oklaski w wykonaniu zaproszonych vipów zmieszały się z dźwiękami melodii Cztery pory roku wykonywanymi przez kwartet smyczkowy ukryty za kotarą oddzielającą docenta Krzysztofa Marii Wczorajszego od podium, który umilał gościom czas pomiędzy wystąpieniami kolejnymi czynników oficjalnych. Drugi punkt naukowy wieczoru, czyli wykład profesora Przecientengo, był finezyjną mieszanką marketingu, trialologii stosowanej oraz Medycyny Opartej Na Fikcji w tak perfekcyjnych proporcjach, że najstarsi wyjadacze i bywalcy na salonach nie pamiętali lepiej dobranej kompozycji półprawd oraz niedomówień.
– Mistrzostwo świata, mistrzostwo świata – szeptali jeszcze długo po zakończeniu wystąpienia.
Po wysłuchaniu wykładu wszyscy goście przeszli do sali gdzie podawano wieczerzę. Dyrektorka marketingu długo zastanawiała się, czym uraczyć tak dostojnych gości. Po naradach z szefem kuchni zdecydowała się na następujące menu: marynowany łosoś z kremem serowym i rukolą owinięte ciastem, smażony filet z jagnięciny w sosie bazylikowym z warzywami i ziemniakami, pieczona lasagne brzoskwiniowa z migdałami i sosem waniliowym.
Antoni rozłożył śnieżnobiałą serwetkę na swym garniturze marki Toje Ktoś i miał zamiar przystąpić do konsumpcji. Analitycznym okiem spojrzał na zastawę stołową, sztućce, kieliszki i zamarł w zgorszeniu. Nie było drugiego widelca do ryby! Z domu rodzinnego w Kieleckiem wyniósł nauki pobrane od swej matki, która zawsze mu przypominała:
– Antoni, zapamiętaj na całe życie – od Paryża aż po Kielce, jedna ryba dwa widelce!
Ha, najwyraźniej Warszawa nie leży na trasie z Kielc do Paryża – stwierdził i w stanie psychicznego stanu przedwstrząsowego rozpoczął atak na łososia nożem i widelcem. Starannie odkroił kawałeczek ryby o wymiarach 2×2 cm i umoczył go w sosie bazylikowym. Dostojnym ruchem przeniósł łososia do góry i z wprawą skierował go do jamy ustnej w celu dalszej degustacji. Zatrzymał przez chwilę łososia na kubkach smakowych zlokalizowanych u podstawy języka, skontaktował badaną materię z podniebieniem i kilka razy przeniósł go z okolic lewego policzka na stronę prawą i odwrotnie.
Hm… – czegoś tu brakuje… – pomyślał. Jeszcze raz zrobił rundę z fragmentami łososia w jamie ustnej i o mało nie wykrzyknął zdziwiony degustacyjnym odkryciem, którego dokonał.
– Już wiem! Olej użyty do sosu bazylikowego to nie jest olej pierwszego tłoczenia! Jak można tak obniżyć klasę posiłku! – pomyślał zgorszony. Tylu dostojnych gości na kolacji, a oni podają sos na oleju drugiego, a może i trzeciego tłoczenia! Hańba temu, kto tak postąpił! Jak raz się obniży jakość, to potem już z górki. Ser użyty do sosu dla odmiany powinien być niepierwszej młodości, a był pierwszej. Rukola miała smak  świeżo skoszonego siana w gospodarstwie ekologicznym, a ciasto przypominało gumowate wyroby, jakie Antoni musiał jadać, gdy przebywał na stypendium rządu amerykańskiego. Poświęcił się jednak dla dobra nauki polskiej, którą w końcu reprezentował i bohatersko wchłonął wszystko, co było na talerzu.
– I tak wydalę – pomyślał na pocieszenie samego siebie. Qrde! –ale czy ja mam w rezydencji papier toaletowy? –pomyślał spanikowany nie na żarty. Tyle tego papieru zużywają moje grzeczne dziewczynki, że służba nie nadąża z uzupełnianiem!
Muszę wyjść z tego bankietu mniej nażarty – zdecydował w ramach zarządzania swoim przewodem pokarmowym, bowiem był z niego menedżer całą gębą, a może nawet całym przewodem pokarmowym od jamy ustnej poczynając i na najdalszym odcinku kończąc.
@mimax2 / Krystyna Knypl

31/05/2020. Anatomia na szpilkach cz 5

Krystyna Knypl
 
Rozdział 8.Niepokojące ubytki kadrowe



W tej nieprzyjaznej sytuacji trzeba było szukać innych przestrzeni życiowych. Ponieważ kto szuka nie błądzi, a bywa też, że i znajduje, doktorzy z czasem znaleźli rozwiązanie swoich problemów. Bo czyż można było dalej egzystować przez całą dobę w takim świecie nieprzyjaznym, wrogim, awanturującym się, roszczeniowym, podstępnym, co tu dużo mówić – niewdzięcznym, bez próby poprawy własnego losu?
Gdy doktorzy zaczęli owo tajemnicze rozwiązanie intensywnie wcielać w życie niespodziewanie okazało się, że prawdziwe ubytki lekarzy są głębsze niż wskazywałyby prognozy największych pesymistów.
Początkowo władze szły w zaparte i negowały zmniejszanie się liczby lekarzy, potem sugerowały, że ubytek jest niewielki. Nawet twierdzono, że wyemigrowani doktorzy szybko powrócą na ojczyzny łono, bowiem są niezdarami, nie potrafiącymi utrzymać się na powierzchni konkurencji poza granicami kraju. W dodatku będąc pozbawionymi czułej opieki krajowych organów administracyjnych zagubią się jak dzieci we mgle. Niezależnie od komunikatów prowadzono staranne analizy mające na celu oszacowanie jak głęboki jest rzeczywisty niedobór doktorów w kraju. Porównywano liczby wydanych zaświadczeń o prawie wykonywania zawodu z nieobsadzonymi etatami, ale coś się w obliczeniach nie zgadzało.
Wszystkie cyferki sumowane najwyraźniej wykazywały, że poza tym co figurowało w rubrykach, a tym co było w realu, istniała jakaś niezidentyfikowana czarna dziura. Sfery administracyjne dziwiły się niepomiernie wynikami tych analiz, ale nie doktorzy.
Ubytki kadrowe coraz bardziej dotkliwe stały się widoczne nawet gołym okiem, ba, nawet okiem cierpiącym na zaawansowaną zaćmę! To było wprost nie do zniesienia, że na operację halluxów przychodziło czekać dwa lata, a łagodne katary ze stanami podgorączkowymi nie były przyjmowane całodobowo przez pogotowie dojeżdżające do domu zakatarzonego z pełnym wyposażeniem reanimacyjnym! Cierpienia te były wprost nie do wytrzymania dla wrażliwych mas wyborczych, nawykłych do wysokiego poziomu zalotów polityków oraz mnogości obietnic. Stan taki  stawał się coraz bardziej uciążliwy także dla władzy, a ponieważ kolejne wybory nadciągały w cyklicznym i nieuchronnym tempie, konieczne były szybkie działania naprawcze.
Było jasnym iż trzeba było przystąpić do energicznych poszukiwań doktorów, odnaleźć uchylających się od realizowania boskiego daru powołania i ubrać ich w kamasze oraz wojskowe mundury.
Na poufne zlecenie władz administracyjnych International Geographical Society zorganizowało wyprawę naukowo-badawczą w celu odnalezienia lądu na którym żyją zbiegli z kraju doktorzy. Nieustalona lokalizacja sporych grup zaginionych lekarzy niepokoiła władze wszystkich szczebli i odmian. Nie dość, że niezadowolenie obywateli narastało, to dodatkowo władze nie mogły sprawować nadzoru nad lekarzami. Co więcej nie można było wyznaczać metod postępowania, znakować i narzucać sposobu myślenia doktorom, a tu już było naprawdę nie do zniesienia.
Początkowo ktoś rzucił podejrzenie, że zaginieni lekarze żyją w górnym biegu dorzecza Amazonki, pomiędzy jej dopływami Putumayo i Napo, swobodnie przemieszczając się między Peru i Kolumbią. Inni badacze podejrzewali, że doktorzy utworzyli plemiona wędrowne w Chile, częściowo osiadłe prawdopodobnie także na Wyspie Wielkanocnej. Nie znając dokładnej lokalizacji sporej w końcu grupy ludzi na powtarzające się pytania dziennikarzy gdzie żyją zaginieni lekarze, władze administracyjne odpowiadały ło tam wykonując szeroko zakrojony ruch ręką na horyzoncie.
Ale czy wymachiwaniem dłonią na horyzoncie w nieokreślonym kierunku można było odpędzić od wszystkich pytających żurnalistów z ich nieopanowaną dociekliwością? Wiadomo było, że konkretnych odpowiedzi trzeba będzie udzielać już niebawem i to świetle jupiterów na konferencjach prasowych organizowanych w najlepszym czasie antenowym.
Wymachiwaniem kończyną górną to można było opędzić się od komara, i to nie od każdego, ale od dziennikarza??? Władza wiedziała to lepiej niż ktokolwiek inny. Nikt nie miał wątpliwości, że doktorów trzeba odnaleźć, no i sprowadzić na … ziemię.
W niewielkiej kuchni małego mieszkanka na czwartym piętrze unosił się aromat świeżo zaparzonej kawy. W tle spiker radiowy przepytywał zaproszonego do studia gościa z oczekiwanych tego dnia skandali na tle politycznym. Gdy po raz piąty usiłował wydobyć prognozę z udręczonego rozmówcy w kwestii kto dziś ustąpi ze stanowiska rządowego, doktor Matylda Przekora zdecydowanym ruchem zamknęła radio.
– Dlaczego zgasiłaś? – mruknął z nad gazety Franek, w owych latach jeszcze szeregowy konsument gazet, nawet nie przeczuwający co w nadchodzącej przyszłości przyniesie mu los.
Ścieżka dźwiękowa radia wypełniała mu przestrzeń i czas od świtu do nocy, z krótką przerwą na czas przebywania pod prysznicem. Program radiowy był potrzebny do normalnej egzystencji w stopniu nie mniejszym niż powietrze. Dodanie do wiadomości radiowych lektury gazety codziennej czyniło rzeczywistość doskonałą.
O, patrz, komuś dziękują za leczenie… o rany, aż siedemnastu doktorom! – zawołał.
– Gdzie? – zapytała Matylda.
– W nekrologu – obwieścił Franek.
– Aż tak dobrze to ja nigdy nie leczyłam, żeby mi w nekrologu dziękowano – zwierzyła się Matylda.
– Nie będziesz sławna przez swoje metody leczenia – zawyrokował mąż. – Zresztą co to za leczenie! U ciebie wszystkie choroby są albo na tle nerwowym, albo na tle dziedzicznym, a jedynym zalecanym leczeniem dieta! Co to w ogóle jest za dieta? – zapytał retorycznie. – Zabraniasz ludziom jedzenia ich ulubionych potraw, skazując na dietę roślinną wycieńczającą organizm nawykły do golonek, pasztetów i piwa. Nikt do takiego gabinetu lekarskiego nie będzie chciał przychodzić i słuch po tobie zaginie – zawyrokował niczym Kasandra.
– Komu sława sądzona, to go nie ominie – refleksyjnie zauważyła Matylda.
– Dziś wybieram się na galę firmy Piguła Co Nie Działa i wszystko się może zdarzyć – oznajmiła tonem pełnym intrygujących niedomówień.
– Jaką galę? Gdzie? Nie wspominałaś wcześniej, że gdzieś się wybierasz – zdziwił się Franek.
– Nie chcem, ale muszem. Z firmą Piguła Co Nie Działa zadzierzgnęłam właśnie powierzchowne więzi pozornej miłości i już są widoczne rezultaty tych czułości… – Matylda zawiesiła głos i z niewinną miną dodała – zaproszono mnie na doroczną galę Demokracja w medycynie!
– I co ty tam będziesz robić? – zdziwił się Franek.
– Jak to co? To samo co wszyscy! – dyplomatycznie odparła Matylda.
– A tak konkretnie? – dociekał.
– A tak konkretnie, to opowiem ci jak wrócę. W każdym razie w programie jest wysłuchanie dwóch wykładów. Docent Krzysztof Maria Wczorajszy wygłosi wykład inauguracyjno-refleksyjny Demokracja w medycynie, a profesor Antoni Przecientny wykład merytoryczny o leczeniu chorób wszelakich za pomocą najnowszej generacji leków nijakich produkowanych przez Piguła Co Nie Działa.
– Jaki profesor? Przecięty? – dopytywał.
– Nie, on jest cały, ale nazywa się Przecientny, przez EN – objaśniła Matylda.
– EN? Jak Ewa Naga? – Franek wszystko lubił wiedzieć dokładnie.
– Naga to była Maja, mój drogi – zauważyła Matylda.
– Pamiętam, pamiętam, powabna brunetka rozłożona w wyczekującej pozie na tapczanie – rozmarzonym głosem zauważył Franek.
– Czy w wyczekującej, nie wiem, jakoś do tego pozowania musiała się ułożyć, niekoniecznie zaraz z takimi intencjami, jakie masz na myśli – ucięła Matylda.
Organizatorzy gali Demokracja w medycynie od rana biegali jak nakręceni, czuwając nad wszystkimi szczegółami nadciągającej uroczystości. Lista starannie dobranych gości, instrukcje dla hostess, powitanie vipów, wszystko wymagało sprawdzenia i nadzoru, wieczór bowiem zbliżał się szybkimi krokami.
Goście zaproszeni na galę wypucowani i odświętnie wystrojeni powoli wypełniali wnętrze vestibulum hotelu Patria. Bywalcy wymieniali ukłony, uściski i uśmiechy. Niewielkie wnętrze poprzedzające wejście do sali bankietowej szczelnie wypełniał gwar prowadzonych rozmów towarzysko – biznesowych. Nim wybiła godzina dwudziesta, obecni byli wszyscy, czyli ci sami co zawsze na tego rodzaju spotkaniach i imprezach.
 Profesor Przecientny z zapałem umizgiwał się do dyrektorki działu marketingu firmy Piguły Co Działa. Wiedział co robi, bo w końcu to ona miała budżet reprezentacyjny, a nie dyrektor medyczny, jak to bywało we wcześniejszej epoce, na którego Antoni w tej nieciekawej sytuacji biznesowej postanowił nie zwracać najmniejszej uwagi. Gawędząc z dyrektorką, nieoczekiwanie spostrzegł kątem oka Matyldę, idącą w kierunku sali wykładowej. Szybko wykonał energiczny skręt obu gałek ocznych w stronę przeciwną, dodatkowo jeszcze przesuwając dłonią oprawkę okularów w kierunku, w którym pomknęły chyżo profesorskie oczęta, aby nie powstał nawet cień podejrzenia, że doktor Przekora znalazła się w polu widzenia, w którego bywaniu nie każdy w końcu był godzien.
Po ostatnim występie Matyldy na posiedzeniu Towarzystwa Chorób Wszelakich, gdy zadała mu pytanie o częstość hospitalizacji z powodu chorób nijakich na kierowanym przez niego oddziale, długo motał się z odpowiedzią. Dobrze refundowane przez Narodowego Brata Płatnika choroby nijakie przecież istniały, ale żeby wywlekać taki temat w publicznej dyskusji to było wprost nieludzkie! Po tym ohydnym zachowaniu Matyldy profesor Przecientny postanowił nie podawać jej nie tylko ręki czy nogi na powitanie – w końcu to była znana praktyka wobec przeciwnika – ale zdecydował się nawet nie kierować spojrzenia w stronę, gdzie znajdowała się pełna niezdrowej ciekawości doktor Przekora. Pytanie o te całe choroby nijakie profesor Przecientny mógłby jeszcze Matyldzie wybaczyć, ale najgorsza była jej środowiskowa niezatapialność.
Ileż starań już wykonał Antoni, aby skutecznie dr Przekorę usunąć z powierzchni świata, który się liczył i z miejsc, w których warto było bywać, wiedział tylko on sam i obiekt jego akwarystycznych poczynań. Takie zachowanie ze strony Matyldy było po prostu… po prostu – nazwijmy rzecz po imieniu – niegrzeczne! Tak, to był ze strony Matyldy przejaw nieokiełznanego braku grzeczności!       
Sprawa była o tyle trudna do zaakceptowania, że profesor Antoni Przecientny miał alergię o nasileniu zbliżonym do wstrząsu anafilaktycznego na widok niegrzecznych dziewczynek we wszystkich ich fazach rozwojowych i wiekowych. Nie znosił ich gdy pojawiały się w jakimkolwiek miejscu, w którym on przebywał. Antoni był bowiem wielkim miłośnikiem ładu i porządku, przez niego samego stanowionego, a nie od dziś wiadomo było, jak niegrzeczne dziewczynki potrafią namieszać w niejednej sprawie! Jeśli więc już musiał akceptować dziewczynki, to wyłącznie grzeczne, zdolne do podporządkowania się i respektowania jego władzy. Takie stanowisko u Antoniego nie wzięło się tak sobie, ot, z niczego. Przecientny był ojcem czterech córeczek.
– Ach, moje grzeczne dziewczynki – rozmarzył się nieoczekiwanie Antoni. Ileż radości potrafią dać człowiekowi, ile satysfakcji rodzicielskiej i szefowskiej.
 Przede wszystkim grzeczne córeczki Antoniego oraz innych tatusiów miały zawsze bardzo dobre maniery i nie przynosiły nigdy wstydu na wywiadówkach. Nosiły wirujące sukienki, bawiły się lalkami, nie lubiły chodzić w dżinsach ani włazić na drzewa. Sukieneczki i łapki miały zawsze tak czyste, że nigdy nie mogłyby wystąpić w żadnej reklamie środków piorących. Co więcej, gdyby świat składał się z samych grzecznych dziewczynek, przemysł pralniczy szybko by zbankrutował. Miały obowiązkowo jasne loki, które same się kręciły, a włosy zawsze długie. Nigdy, przenigdy nie nosiły krótkich włosów, bo byłoby im w nich nie do twarzy. Czy ktoś w ogóle kiedykolwiek widział aniołka z krótkimi włoskami?
Gdy dziewczynki dorastały, zostawały grzecznymi robotnicami w ulu korporacyjnym lub szpitalnym. W każdej sytuacji ładnie i szybko, bez zbędnych oporów potrafiły się dostosować do otaczającego świata. Zawsze wiedziały kto tu rządzi i nigdy nie myliły się w ocenie. Nie lęgły się im żadne buntownicze myśli w głowach. Miały zawsze czas, aby wziąć dyżur w Wigilię, Sylwestra, Wielki Piątek, bo nie po to urodziły się grzecznymi dziewczynkami, aby komukolwiek sprawiać kłopot! Nie miały innego zdania niż szef – ach… jakie to było miłe z ich strony! Czciły i admirowały wszelaką hierarchię, a w szczególności ordynaturę i profesurę akademicką, szanowały władzę szpitalną w każdej postaci, nigdy się jej nie sprzeciwiając. Warto więc było czasem taką grzeczną dziewczynkę zatrudnić na jakimś podrzędnym etacie. Nie stanowiły bowiem one żadnych zagrożeń.
          Grzeczne dziewczynki nigdy, przenigdy nie były w stanie wymyślić prochu. Po latach wiernego kicania na dwóch łapkach mogły doczekać się pewnych nagród. Mogła to być przepustka do wyjazdu na zagraniczny kongres, zrobienia doktoratu, a w szczególnie zasłużonych przypadkach nawet zrobienia habilitacji, po którym to wydarzeniu otwierały się przed nimi wrota raju, bowiem już nie od dziś było wiadomo, że grzeczne dziewczynki po swym pracowitym życiu szły do nieba, a niegrzeczne tam gdzie chciały, oczywiście.
@mimax2 / Krystyna Knypl
Paryż październik 2017 Mima nr 3112

31/05/202. Anatomia na szpilkach cz 4


Krystyna Knypl
Rozdział 7
Nie do końca było wiadomo właściwie dlaczego ludzie nie spieszyli się na tamten świat, podobno lepszy i ładniejszy od tego, który był pod ręką, tkwiąc uparcie i ze wszystkich sił w tym gorszym i brzydszym jego wydaniu. Niewątpliwie przebywanie niejednego z mieszkańców na gorszym ze światów wydłużało się za sprawą lekarzy i ich zapału do przedłużania życia każdemu, kto wprost nawinął się pod rękę lub skalpel.
Mimo wyraźnej niechęci do przenoszenia się na stałe na tamten świat, tęsknota za krótkimi wycieczkami do innego niż rozciągający się dookoła świat była w ludziach wielka. Podejmowali oni co i raz próbne ekspedycje odlatując na skrzydłach wyobraźni, wspierani niekiedy najróżniejszymi substancjami chemicznymi. Niespodziewanie pojawiła się zupełnie nieoczekiwana możliwość odlotów do świata wirtualnego. Tak niespodziewanie ów świat się rozrastał, że za jego przyczyną rzeczywistość powoli zaczęła się rozdwajać, a niekiedy jej część realna nawet kurczyć. Ten drugi e-świat, jak to już z drugimi światami bywa, był oczywiście lepszy, ładniejszy, powabniejszy niż świat realny. Tak się przynajmniej wielu osobom zdawało na pierwszy rzut oka. Na drugi rzut oka realność oceny e-świata pojawiała się, gdy zakochany w nim osobnik nie mogąc oderwać się od ekranu i klawiatury rozwijał zespół suchego oka z jego irytującym pieczeniem, swędzenie oraz innymi przypadłościami utrudniającymi przebywanie w tej fascynującej przestrzeni.
Wszystko się tak z dnia na dzień szybko rozrastało, że zdawało się iż powstały wręcz dwie krainy. Granica między obiema krainami bywała nieostra, miejscami trudna do określenia albo zgoła zamazana. Co więcej, wiele spraw robiło się tak poplątanych i pomieszanych, że niejednokrotnie trudno było odróżnić to, co jest realne, od tego, co wirtualne. Tylko na krótkich odcinkach granica owa była zdecydowanie ostrzejsza, zwłaszcza gdy człowiek odłączał się od komputera i powracał do realu, przynaglony ograniczoną bądź co bądź pojemnością pęcherza moczowego surfera lub jego psa.
Trudność w odróżnianiu wspomnianych dwóch krain  szczególnie wyraziście odczuwali lekarze, których gabinety odwiedzali pacjenci z często wyłącznie wirtualnymi dolegliwościami, jednak ciągle realni, domagający się nie mniej realnych recept, antybiotyków, leków psychotropowych czy wyrafinowanych badań obrazowych. Od biedy można by ludziom dawać to, czego chcieli, bo na chcącego nie masz mądrego, ale nad wszystkim czuwał Narodowy Brat Płatnik (NBP), ze swym wyostrzonym spojrzeniem i ponad miarę wybujałym aparatem kontroli wszystkiego. co wygenerowali w swych gabinetach doktorzy. Kontrolerzy Narodowego Brata Płatnika, sprawdzający z dokładnością do dziesiątego miejsca po przecinku koszt recepty na walerianę zmieszaną z rosą poranną, wystawionej siedem lat temu, dodatkowo analizując czy dawkowanie specyfiku jest zgodne z charakterystyką produktu leczniczego lub najnowszymi wytycznymi i tym co było napisane na recepcie. Trzeba było baczyć, aby przez nazbyt dobre serce i skłonność do ulegania sugestiom pacjentów nie zostać przez przypadek hojnym sponsorem tych próśb i oczekiwań, prowadzących prostą drogą do bliskich kontaktów z groźnymi urzędami.
Lekarze, którym nie dość, że całe życie samoistnie dźwięczą w uszach słowa  ich greckiego kolegi Hipokratesa, narażeni byli ciągle na powątpiewania całych rzesz internautów, czy aby pamiętali dostatecznie mocno o służebnej roli swego zawodu.
I tak miotając się między zaleceniami doktora Google’a i oczekiwaniami swoich pacjentów, coraz bardziej czuli, że tradycyjna wiedza akademicka już nie wystarcza dla rozgryzania narastająco skomplikowanej materii zdrowia, chorób, leczenia i diagnozowania, a nade wszystko zaspokajania wybujałych oczekiwań konsumentów usług oferowanych przez system ochrony zdrowia. Nie potrzeb pacjentów, czyli ludzi cierpiących, autentycznie chorych, lecz zachcianek konsumentów, którym wpadała co i raz do głowy ochota na skonsumowanie kolejnego dania z bogatej oferty kulinarnej, przygotowanej przez współczesny menedżeryzm medyczny.
Niektórzy doktorzy, nie wytrzymując napięcia, rzucali atrakcyjne posady w kraju i emigrowali choćby do najbliższych krajów ościennych, byle nie dźwięczała im już nigdy więcej w uszach słynna fraza „bo-mi-się-należy”. Inni bardziej zdesperowani rzucali się przez morza i oceany byle tylko być jak najdalej od bomisizmu w jego wszystkich odmianach. Na rozmowach kwalifikacyjnych deklarowali opanowanie  najtrudniejszego języka w ciągu kilku tygodni, a najbardziej zdeterminowani wyznawali, że gdyby była potrzeba opanowania dodatkowo wszystkich odmian i dialektów języka kraju emigracji to też nie jest im straszne.
Fraza „bo-mi-się” miała w ojczyźnie długą i ugruntowaną pozycję oraz siłę oddziaływania, skoro już parę dziesięcioleci wstecz powstała pra-fraza  „czy-się-stoi-czy-się-leży-dwa-tysiące-się-należy”. Potęga oddziaływania frazy „się-należy” i zapału do egzekwowania należności miała w niejednym wypadku większą siłę, niż moc bezwzględnych przepisów Narodowego Brata Płatnika.
Mniej mobilni doktorzy, którzy nie zdecydowali się na emigrację, tkwili po uszy zatopieni w osobliwej i nieuleczalnej dobroczynności. Z tego powodu  co i raz byli karceni przez Narodowego Brata Płatnika groźnie brzmiącym określeniem nadwykonania lub w skrajnych przypadkach mocą wyroków sądowych, w wyniku których otrzymywali niemożliwe do odrzucenia nominacje na sponsorów kuracji swych podopiecznych.
Wysokonakładowe media papierowe wymyślały wieczorowe kursy na temat  zasad uprzejmego powitania konsumenta usług medycznych, nawiedzającego gabinet lekarza oraz jak najstaranniejszego zaspokajania wszystkich wymyślnych potrzeb. Nieoczekiwanie okazało się na przykład w badaniu marketingowym na dużej próbie rodaków, iż czują oni dotkliwy niedobór uścisków lekarskiej dłoni.
Do tej pory ręka lekarza badała puls, wycinała wyrostki robaczkowe, obmacywała schorzałe narządy, aż tu nagle i kompletnie nieoczekiwanie okazało się, że raczej powinna potrząsać kończyną górną przybyłego do gabinetu klienta, zwanego kiedyś staromodnie pacjentem.
Okazało się, że brak powitalnego shake-hand’u ze strony doktora wpędzał niejednego rodaka w stan konsumenckiego niezadowolenia. W kilku sieciowych placówkach medycznych szefowie działów marketingowych pospiesznie opracowali program re-edukacyjny lekarzy w zakresie savoir vivre’u, skierowany na uzyskanie maksymalnego wskaźnika zadowolenia klientów.
Program otrzymał poufny kryptonim Podaj Łapę. Każdą gapę, która ograniczała się do używania lekarskich dłoni jedynie do sporządzania dokumentacji medycznej lub badania przedmiotowego  karano utratą premii w wysokości pięćdziesięciu procent.
Gdy już władze wszelkiego szczebla administracyjnego opracowały w najmniejszych szczegółach przebieg wzorcowej wizyty nienasyconego konsumenta usług medycznych, zapewniający mu odpowiednio wysoki poziom satysfakcji w gabinecie lekarskim, okazało się, że nie bardzo wiadomo, kto ma realizować owe wytyczne i  zalecenia jak zaspokoić będącego w potrzebie. Z jednej strony na horyzoncie widoczny był las konsumenckich rąk, wyciągniętych i gotowych do uściśnięcia lekarskiej kończyny górnej na znak równości, braterstwa i pokoju, z drugiej nie było widać chętnych doktorów do obściskiwania się.
Próby ucieczki z jakże nieprzyjaznego świata realnego do powszechnie dostępnej odlotowej krainy ulokowanej w sieci internetu w wypadku doktorów nie były udane – spotykały ich tam tylko swary trolli, pogróżki wojskowej oferty obuwniczej wypowiadane przez krewkich polityków, przetykane cynicznymi żądaniami inspekcji lekarskich garaży, na zmianę z recytacją paragrafów, którymi wygrażano lekarzom. 
@mimax2 / Krystyna Knypl

31/05/2020. Anatomia na szpilkach cz 3

Krystyna Knypl
 
Rozdział 6. Władca Pieczątki

Czasy, w których powrót do zdrowia był najważniejszym celem w procesie diagnostyczno-terapeutycznym, zarówno dla lekarza, jak i pacjenta, minęły bezpowrotnie.

Takie podejście stało się zbyt staromodne w świecie, w którym z każdej ludzkiej aktywności trzeba mieć satysfakcję. O to uczucie łatwiej, gdy ktoś z nami ramię w ramię pokonuje życiowe meandry zarówno w zdrowiu, jak i w chorobie. Ze zdrowym, ładnym i bogatym każdy się chętnie zada, a z chorym, biednym i niezbyt urodziwym już niekoniecznie. Trzeba więc było przydzielić emocjonalnego towarzysza każdemu, kto uzyskał dumny tytuł świadczeniobiorcy. Towarzysz taki powinien współuczestniczyć w każdym odczuciu świadczeniobiorcy, jakie zaatakowało jego wrażliwy organizm, czyli okazywać empatię. Termin nienowy, ale nie wszystkim znany, dla wielu świadczeniobiorców pierwszy raz zasłyszany.
– Ęęę, co? – pytali.
– Empatia – odpowiadali kreatorzy pomysłu.
– Ęęę, jak? – dopytywali absolwenci bezstresowych kursów ortografii na wszystkich poziomach nauczania. – Aaa... już wiem, ępatia – dodawali po wpisaniu tego, co usłyszeli, do wyszukiwarki smartfonu. I tak już zostało. Świadczeniodawcy też nie byli zbyt zorientowani w temacie. Konieczne było więc opracowanie wskazówek, jak ępatię rozbudzać w sobie oraz jak okazywać ją uprawnionym i spragnionym świadczeniobiorcom. Powołano odpowiednie gremia naukowe oraz wydawnicze i po pół roku dokument był gotowy. Na uroczystej konferencji prasowej zaprezentowano jego ostateczną wersję.
Komitet ds. Poprawności Językowej zarządził pisanie wielką literą słowa Ępatia, była bowiem ona zbyt ważna w procesie konsumowania usług medycznych, żeby pozwolić na pisanie małą literką „e”. Ponadto staromodna pisownia „empatia” sprawiała zbyt wiele trudności świadczeniobiorcom.
Wytyczne Narodowego Brata Płatnika (NBP) dotyczące kontraktowania świadczeń medycznych połączonych z Ępatią spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem Wiecznych Podopiecznych. Na kolejnej naradzie Departamentu Wyłącznie Dobrych Decyzji w Ministerstwie Wszystkich Pacjentów postanowiono więc kontraktować usługi tylko u tych świadczeniodawców, którzy mieli odpowiednie rezerwy Ępatii.
 

 
W dobie obowiązywania medycyny opartej na faktach konieczne stało się rzetelne podejście do tematu gwarantujące sprawność i jakość świadczeń. W tym celu opracowano smartfonową aplikację do fMRI, zwaną Wykrywacz Ępatii, służącą do skanowania przyśrodkowej kory przedczołowej (MPFC) oraz obliczenia aktywności części grzbietowej (dMPFC) i brzusznej (vMPFC). Aplikacja umożliwiała uzyskanie wiarygodnego wyniku z odległości 1,5 m. Od tej pory każdy konsument usług medycznych po wejściu do gabinetu świadczeniodawcy mógł skierować nań swój smartfon i od razu wiedział, z kim ma do czynienia.
Grzbietowa część kory była aktywna, gdy świadczeniodawca spieszył z pomocą innym ludziom nie bacząc na okoliczności, brzuszna – gdy egoistycznie skupiał się na sobie, na przykład udając się do WC w trakcie godzin niesienia pomocy świadczeniobiorcom, zamiast zaopatrzyć się w wysoko wydajnego pampersa.
Nie otake Ępatie walczyły szeregi polityków pod wodzą dr Evy Odrana-Zatroskanej i dr. Bartolomeo Karierra-Nieuwierra, żeby świadczeniobiorcom było pod górkę!
Dr Odrana niosła pomoc na własnym grzbiecie tak wytrwale, asz sama się dorobiła kłopotów ze zdrowiem podczas nieszczęśliwego upadku ze skały w Bipazie. Wielotygodniowa kuracja w Unii Stanów Autonomicznych przyniosła pewną poprawę, Eva odzyskała mowę i przetransportowano ją do Sarmalandii. Nad transportem do ojczyzny czuwał dr Bartolomeo.
Wiadomo było, że bez senatorium nie szło dojść do zdrowia. Zapisała się więc do swojego dr Roślinnego po skierowanie, ponieważ jej własna pieczątka gdzieś się wkręciła podczas przeprowadzki do Ministerstwa Wszystkich Pacjentów. Już po tygodniu oczekiwania na termin wizyty i trzech godzinach wysiadywania na krzesełku pod gabinetem znalazła się przed obliczem Władcy Pieczątki.
– Pan podbije skierowanie, bo się przedźwigłam, niosąc pomoc – zagaiła bez zbędnych wstępów.
– Ale może ja… – nieśmiało wtrącił dr Roślinny.
– Tak, może pan, a nawet musi. Nie po to wykształciliśmy was za nasze piniądze, żebyście tylko mogli, ale też po to, żebyście musieli – po czym nieoczekiwanie podniosła swój smartfon na wysokość czoła dr. Roślinnego. – Stwierdzam, że ma pan za mały wskaźnik dMPFC/vMPFC. Wobec waszego karygodnego zachowania oraz skandalicznego wyniku badania za pomocą Wykrywacza Ępatii napiszę skargę do Narodowego Brata Płatnika, żeby skierował was na Kurs Re-Ępatyzcji (KRĘ). Podczas tych wyjazdów z Big Pharmą na Hawaje i inne kraje w głowach (oraz innych częściach ciała, których tu nie wymienię ze względu na szacunek dla czytających te słowa) się wam poprzewracało i mamy teraz kłopoty.
– Jakie kłopoty pani ministra ma na myśli? – nieśmiało wyszeptał dr Roślinny i poczuł narastającą suchość śluzówek jamy ustnej i innych części ciała, których autorka także nie wymieni ze względu na szacunek dla czytających te słowa.
– Jak to jakie? Chyba ze trzy minuty zastanawialiście się, czy mi podbić skierowanie do senatorium! – oznajmiła dr Eva.
– Ależ pani ministro, wielce czcigodna siostro w Hipokratesie... – wyszeptał drżącymi wargami dr Roślinny.
– Komu siostra, temu siostra, a wam Ekscelencja Chlebodawca – tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmiła dr Odrana-Zatroskana.
– Taaak jest! – wykrzyknął dr Roślinny i trzasnął obcasami, aż skry poszły po całym gabinecie...

– Naruszacie bezpieczeństwo przeciwpożarowe tym trzaskaniem obcasami i... – zanim Eva dokończyła zdanie, z wyciem syren pod przychodnię podjechały trzy zastępy strażaków.
Brygadier straży pożarnej i dwaj komandosi wpadli do gabinetu Roślinnego, zapięli jego przeguby w akcesoria o kształcie koła z zatrzaskiem i powalili na podłogę chwasta zaśmiecającego wzorowy system stworzony przez NBP.
– Dzwońmy do stacji telewizyjnej To Nie Ten (TNT) po redaktora Maczugina – rzucił brygadier do komandosów.
Tajes, szefie – wyrecytowali komandosi i podali smartfon szefowi.
– Siema, dajcie do telefonu Jewgienija Siergiejewicza Maczugina – polecił brygadier.
– Maczugin melduje się na rozkaz – melodyjnie zapodał do telefonu Jewigienij.
– Przyjeżdżaj, jest robota. Jeden taki Władca Pieczątki chciał podpalić przychodnię.
– Jadę na sygnale i zaraz mu dowalę – radośnie zrymował do słuchawki Maczugin i wskoczył do wozu transmisyjnego. – Zasuwaj na sygnale – rzucił do kierowcy – tu chodzi o ludzkie życie!
Służbowa limuzyna popędziła przez miasto z misją ratowania zdrowia i życia. Nie było nic do ukrycia.

Świadczeniodawcy zorientowawszy się w nowych zasadach zaczęli ukrywać Ępatię mimo zakontraktowania usług. Takim karygodnym zachowaniom przeciwdziałały specjalne Brygady Poszukiwaczy Ukrytych Rezerw Ępatii. Dzięki tym oddanym pracownikom uwolniono takie rezerwy, że żaden świadczeniobiorca nie powinien być pozbawiony tego, co mu się należy i kropka! Wykrytą przez Brygady Poszukiwaczy, nielegalnie przechowywaną przez świadczeniodawców Ępatię ewidencjonowano i lokowano w specjalnych koncentratorach przy każdej placówce ochrony zdrowia. Jeżeli jakiś świadczeniobiorca czuł się niedoępatiowany w czasie wizyty u Roślinnego, to mógł sobie pobrać z koncentratora odpowiednią dawkę i nawet zabrać na zapas do domu. Lokalizacja taka gwarantowała też szybki i niekłopotliwy dostęp do należnego świadczenia tym, którzy mieli już diagnozę ustaloną samodzielnie w internecie, a potrzebowali tylko Ępatii. Mogli oni bez zbędnego udawania się do Władcy Pieczątki samodzielnie pobrać dawkę.

Ępatię pobraną z koncentratora należało przechowywać w lodówce, w temperaturze +4oC. Gwarantowało to jej odpowiednie wchłanianie do organizmu ępatiobiorcy. Jeżeli doszło do przypadkowego rozmrożenia Ępatii uprzednio zamrożonej, panaceum nie nadawało się do użycia.

Jeżeli ktoś nie zetknął się z Ępatią osobiście, przytaczamy rysunek edukacyjny – oto ona w całej krasie! Na ścianach wszystkich placówek medycznych w kraju zawieszono plakaty edukacyjne z objaśnieniami. Cztery łapki służą do czułego obejmowania ępatiobiorcy z każdej strony – gdy stanie frontem do Ępatii, przytulą go łapki przednie, a gdy tyłem, usługę tulenia w bólu wykonają łapki tylne. Cztery odnóża dolne służą do szybkiego przybiegnięcia Ępatii do odbiorcy usługi.
Świadczeniodawcom, którzy byli oporni w dzieleniu się Ępatią z będącymi w potrzebie świadczeniobiorcami, powtarzano co godzinę hasło „Jesteś brzydki, wejdź do skrytki”. Hasło powtarzano tak długo, aż każdy świadczeniodawca się zresocjalizował i na należytym poziomie dzielił się Ępatią z będącymi w potrzebie.

Wobec szczególnie zatwardziałych przypadków stosowano metody biologicznego tropienia ukrywanej przez świadczeniobiorców Ępatii. Wyszkolone brygady poszukiwaczy patrolowały placówki medyczne.
Zdarzały się oczywiście przypadki skrajnie oporne na wszystkie standardowe metody wykrywania rezerw, ewidencjonowania i magazynowania Ępatii i konieczne było skierowanie takich wrednych świadczeniodawców do ośrodków odosobnienia na kursy resocjalizacyjne. Jednymi z pierwszych z przychodni dr. Roślinnego poddanych zabiegom resocjalizacji były niejakie Marchewki, dwie rezydentki bliźniaczki. Każda z nich utrzymywała uporczywie bomisie też coś od życia należy, moja Ępatia jest najmojsza i różne takie dyrdymałki wygadywały. Pobyt resocjalizacyjny rezydentek przeciągał się.

Na mieście pojawiły się murale domagające się uwolnienia Marchewek.
Program Ępatia(+), wiodący w nurcie napraw, wymyślony przez doradców dr. Bartolomeo Karierra-Nieuwierra, znalazł się w zagrożeniu...
Mimo oddanych Brygad Poszukiwaczy, koncentratorów Ępatii przed przychodniami wszystkich dr. Roślinnych i innych celnych zabiegów sprawy nie miały się tak, jak oczekiwano. Niezadowolenie w świadczeniobiorcach narastało, sondaże pokazywały coraz to niższe słupki, a wybory zbliżały się szybkimi krokami.
Dr Bartolomeo Karierra-Nieuwierra zwołał naradę najbardziej zaufanych doradców Ministerstwa Wyłącznie Dobrych Decyzji. Dla zapewnienia właściwego poziomu bezpieczeństwa, komfortu narad, no i zagwarantowania ich dokumentacji na Jedynie Słusznych Serwerach wybrano ustronny hotelik w Rekseli. Przybycie na miejsce obrad potwierdzano w centrali, wczytując smartfonem kod umieszczony na końcowym przystanku autobusu trasy airport-city. Doradcy spacerkiem przeszli do hotelu i w zacisznych apartamentach odetchnęli po trudach podróży. Następnego dnia czekał ich nie lada wysiłek intelektualny w temacie, jak cudzym kosztem dogodzić świadczeniobiorcom jeszcze bardziej.

Po pożywnym śniadaniu doradcy jęli obradować. Długie godziny płynęły, a sprawy nie posuwały się do przodu. Gdzieś przed północą jeden z doradców zapytał Matyldę, która otrzymała akredytację prasową na obrady:
– Na jakich zasadach pracujesz, pisząc artykuły czy książki?
– Artykuły sprzedając prawa autorskie, a książki udzielając licencji niewyłącznej – odpowiedziała Matylda.
– Co to znaczy, że udzielasz licencji niewyłącznej?
– Artykuł pozostaje moją własnością, a redakcji użyczam jedynie prawa do jego użytkowania.
– Mam, mam! – krzyknął delegat i walnął się dłonią w czoło. – Licencja niewyłączna na pieczątkę! To jest to! Doktor Roślinny udziela swoim Wiecznym Podopiecznym licencji niewyłącznej na użytkowanie pieczątki. Najsłabsze ogniwo w systemie ochrony zdrowia wzmocnione! Problem rozwiązany!
Szybko przedstawił pomysł obradującemu gremium. Wszyscy byli zachwyceni, pochwałom nie było końca. Na gorąco przygotowano rozporządzenie w sprawie licencji pieczątki i nadano mu bieg. Każdy dr Roślinny został zobowiązany do wykonania kopii swojej pieczątki i przesłania jej za pokwitowaniem na adres każdego Wiecznego Podopiecznego. Odbiorca od tej pory wypisywał sobie recepty, na co miał ochotę. To było jedyne słuszne i oczywiste rozwiązanie. Skoro w ustaleniu rozpoznania pomagał mu wszechwiedzący internet, nie można było tracić tych trafnych rozpoznań przez utrudniony dostęp do pieczątki. Taki kapitał wiedzy medycznej i doświadczenia w leczeniu nie mógł się marnować! Żaden rozsądny organizator ochrony zdrowia nie mógł pozwolić, aby wiedza zdobyta pracowitym klikaniem po internecie nie została przekuta w Czyn Terapeutyczny.

Każdy dzień pokazywał rosnącą przepaść między tym, co wiedzieli świadczeniobiorcy o sobie, a tym, co stwierdzali w ich organizmach świadczeniodawcy. Tak dalej być nie mogło! Powodowało to bolesną frustrację świadczeniobiorców, że za ich składki nie są obsługiwani tak, jak tego sobie życzą. A w końcu nie po to płacili i płacą, żeby nie dostawać produktu takiego, jak im się podoba! Jeżeli ktoś idzie do sklepu po chleb, a sprzedawca wciska mu chrzan, to chyba nie jest w porządku! – mówił dr Bartolomeo Karierra-Nieuwierra na kolejnej konferencji prasowej.
Nagromadziło się wiele niepotrzebnych stresów, napięć i trudności w funkcjonowaniu Doskonałego Systemu Ochrony Zdrowia. Jedynym wyjściem było zorganizowanie szybkich szkoleń podyplomowych z click(ologii) medycznej. Wprowadzono wobec wszystkich świadczeniodawców z PWZ obowiązek zgromadzenia 100 punktów z tej jakże potrzebnej dziedziny wiedzy medycznej jako niezbędnego warunku podpisania nowego kontraktu z Narodowym Bratem Płatnikiem (NBP). Potwierdzeniem podniesienia poziomu wykształcenia miały być prawidłowe odpowiedzi na pytania testowe. Przewidziano także pytania dopuszczające do studiowania click(ologii) medycznej, testujące świadczeniodawcę na poziomie podstawowej wiedzy o tym, jak powinien funkcjonować system.
Czy wskazaniem do udania się na SOR o 2.30 w nocy jest:
a) katar trwający od 22.00 dnia poprzedniego, a więc już dwie doby, złośliwie atakujący organizm płatnika składek
b) świąd odbytu trwający od lat i utrudniający bezstresową egzystencję
c) zagubienie recepty wystawionej na babcię przed rokiem przez jej Roślinnego, która to babcia akurat przyjechała w odwiedziny do świadczeniobiorcy
d) wszystkie powyższe okoliczności
e) żadna z powyższych.
Pierwsza sesja wykazała zatrważającą niewiedzę wśród świadczeniodawców. Trudno to zrozumieć, ale aż 99,9% zakreślało odpowiedź „e”, choć każde dziecko wie, że poprawna jest oczywiście odpowiedź „d”. Trzeba było działać i szerzyć jedynie słuszną wiedzę medyczną.
Zastępy najbardziej doświadczonych świadczeniobiorców, prawników i innych noktorów (por. noctors) aktywnie włączyły się do pracy nad napisaniem dzieła Medical click(ology) manual.
Do zespołu autorów podręcznika powołano 7 absolwentów studiów licencjackich w dziedzinie żurnalistyki medycznej, 3 przedstawicieli biura ochrony praw świadczeniobiorców, 12 pracowników z centrali Narodowego Brata Płatnika (NBP) oraz jednego przedstawiciela świadczeniodawców z nieczynnym Prawem Wykonywania Zawodu (PWZ). Wybór tego ostatniego członka zespołu redakcyjnego nie był przypadkowy – gdyby miał on czynne PWZ, jego wiedza byłaby niewiarygodna i trudna do zaakceptowania. Wiedza to w końcu rzecz nabyta, można nabyć wiedzę taką i owaką.
Dla świadczeniodawców, którzy nie szczędzili wysiłków na odcinku dzielenia się Ępatią z potrzebującymi, przewidziano oznakę Honorowy Dawca Ępatii (HDĘ). Uprawniała ona do udzielania bezpłatnych porad całodobowo, przez internet, telefon i w miejscu wezwania każdemu potrzebującemu. Oznaka HDĘ chroniła dawcę ępatii przed bezpodstawnymi podejrzeniami, że pracuje dla pieniędzy!
Posiadacz odznaki, gdy przybywał na miejsce nagłego zdarzenia, jak wspomniany katar albo świąd odbytu, zaraz na wstępie pokazywał odznakę HDĘ i tym prostym gestem uwalniał świadczeniobiorcę od kłopotliwej rozterki „płacić czy nie płacić?, a tak w ogóle to ile mu się należy?”. Było jasne, że usługa medyczna będzie provided free of charge, jak mawiają Amerykanie.
Zdrowie narodu wymagało gospodarki planowej. Było zbyt ważne, żeby wszystko odbywało się na łapu-capu, od wizyty do wizyty. Podczas narady w Rekseli podjęto decyzję o wdrożeniu Narodowego Planu Uzdrawiania Zdrowych. Tak, tak, zdrowych! To nie jest pomyłka! Chory, wiadomo, zawsze będzie chorym i o sukces wizerunkowy w takich przypadkach trudno, a przecież sukces w polityce jest najważniejszy.
Dr Bartolomeo Karierra-Nieuwierra zlecił zaprzyjaźnionej firmie graficznej opracowanie odpowiednich plakatów. W każdej placówce medycznej na ścianach gabinetów, przed biurkami doktorów, zawisły plansze z napisem: „Coś TY zrobił dla Narodowego Programu Uzdrawiania Zdrowych?”.
Wszystkich rezydentów zobowiązano do dyżurów przy wejściu do przychodni z transparentem „Free Hugs, czyli Darmowe Przytulanie”. Każdy wchodzący świadczeniobiorca mógł przytulić się do rezydenta, a rezydent doświadczyć niepowtarzalnego przeżycia niesienia pomocy będącym w potrzebie.
Nic więc dziwnego, że gdy taki rezydent wracał do domu po 24-godzinnym dyżurze Darmowego Przytulania, to nie w głowie mu było przytulanie własnej narzeczonej lub narzeczonego. Opuszczone, niedotulone dziewczyny rezydentów łkały po mediach o swym rezydenckim zespole niedotulenia, a jeżeli dodamy do tego liche zarobki, to już robiło się ponuro.

Posługiwanie się staromodną terminologią lekarz/pacjent naruszało jedynie słuszną zasadę poprawności politycznej i dowodziło nierówności. Terminologia ŚWIADCZENIOdawca/biorca była neutralna – jeden daje, drugi bierze bez piętnowania kogokolwiek. Z uwagi na niepoprawność polityczną „Gazeta dla Lekarzy” została urzędowo przemianowana na „Gazetę dla Świadczeniodawców”, a redaktor naczelna obowiązkowo sfotografowana w stroju służbowym z nowym gustownym nakryciem głowy.
Zdawało się, że stworzono system doskonały, gdy do biura skarg i zażaleń Narodowego Brata Płatnika (NBP) wpłynęła drogą elektroniczną skarga na jakość Darmowego Przytulania. Serwery w centrali i wszystkich oddziałach terenowych zadrżały z oburzenia!
Szanowny Narodowy Bracie Płatniku,
byłam w ubiegły piątek na wizycie po odbiór należnego mi świadczenia u mojego dr. Roślinnego. W drzwiach przychodni powitał mnie dyżurny rezydent od Darmowego Przytulania. Objął mnie jedną ręką i ułożył ją na plecach, drugą niby też objął, ale trzymał w niej smartfon i pisał w nim cały czas!
Co to jest za przytulanie jedną ręką? Co mężczyzna może zrobić jedną ręką, to Brat lepiej wie ode mnie!
Co on pisze? – w mych zwojach mózgowych pojawiło się pytanie. Ponieważ placówka dr. Roślinnego jest obiektem monitorowanym, zażądałam dostępu do elektronicznego rejestru przebiegu mojej wizyty.
Przejrzałam pod powiększeniem także ekran smartfonu trzymanego przez rezydenta w dłoni. I tu doznałam szoku! Rezydent pisał do swojej narzeczonej, też rezydentki, że ją kocha i prosi o cierpliwość.
Bracie! jaka to jest jakość Ępatii okazywana świadczeniobiorcy, ja się pytam! Niby wszystko gra i nawet tralala, a w rzeczywistości jest w dwóch miejscach! Ten rezydent musiał się tego nauczyć od swoich starszych kolegów świadczeniodawców, co to potrafią być w kilku miejscach udzielania świadczeń naraz!
Z tej frustracji ciśnienie mi podskoczyło do 170/100, niby dr Roślinny gadał, że to podobno z tego, że leków nie biorę, ale ja mu nie wierzę! Nie od dziś nie biorę leków, a dopiero dziś pokazało się to wysokie ciśnienie!
Z poważaniem Oburzona Niedotulona Dżesika

Droga Naszym Sercom Dżesiko,
łączymy się z Tobą w zespole niedotulenia (ICD 344.32), który jest obecnie powszechnie uznaną jednostką chorobową. Bierzemy sprawę w obie ręce, czego symbolem jest nasze logo widniejące na papierze firmowym.
W celu poprawy Twojego samopoczucia przesyłamy skierowanie na 4-tygodniową kurację w senatorium pięciogwiazdkowym, w miejscowości nadmorskiej, w pokoju jednoosobowym. Wyrażamy nadzieję, że w tych warunkach twój zespół niedotulenia szybko minie, czego szczerze życzymy Ci.
Zespół ds. Szybkiego Rozpatrywania Skarg, Alan Misiopysio
Zasada „zaufanie dobre, ale kontrola lepsza” była wyznawana przez Narodowego Brata Płatnika (NBP) in extenso. Korespondencja napływająca do Biura Szybkiego Rozpatrywania Skarg pozwalała na pewne rozeznanie w jakości udzielnych świadczeń, ale nie naświetlała całości obrazu. Po naradzie w Rekseli wdrożono program operacyjny pod nazwą Świadczeniodawca Uczestniczący, który polegał na badaniach terenowych jakości usług przez delegowanych z NBP kontrolerów.

Powołano specjalny departament i rozpoczęto szkolenie pracowników do roli Świadczeniodawcy Uczestniczącego. Zadanie polegało na wizytowaniu gabinetów dr. Roślinnych jako zwykły szeregowy świadczeniobiorca i testowaniu wiedzy świadczeniodawców.
Przeszkolony kontroler z nadzorczynią z centrali udającą żonę udał się do rejonowego gabinetu i siadł ze zbolałą miną przed swoim dr. Roślinnym.
– Co panu dolega? – zapytał dr Roślinny.
– Ja właśnie mam... – zaczął pacjentokontroler.
– Nic nie mów, jak taki mądry, to niech sam zgadnie – wtrąciła kontrolerożona.
– Może boli pana głowa? – rzucił pytanie dr Roślinny.
– A co to pana obchodzi, co mnie boli, ja mam dostać diagnozę, receptę, skierowanie na badania, a nie być przesłuchiwanym jak nie przymierzając jakiś podejrzany typ na komendzie.
– No, ale przecież muszę...
– Tak, musi pan ustalić, co mi jest, płacę i wymagam! – oznajmił Świadczeniodawca Uczestniczący.
– To może dam skierowanie na morfologię i mocz? Żeby zorientować się ogólnie w stanie zdrowia.
– Żarty jakieś świadczeniodawca sobie urządza! Żeby się zorientować, to trzeba wykonać rezonans całego ciała, a nie jakiejś przedpotopowe badania mi zlecać! A poza tym sikanie do buteleczki na mocz to jest niedopuszczalne dręczenie pacjenta! A to chodzenie na czczo do poradni na pobranie krwi to jeszcze większe dręczenie. Wypraszam sobie takie traktowanie! Ma być lekko, wszystko i natentychmiast!
Tymczasem częstość występowania zespołu niedotulenia wśród świadczeniobiorców narastała. Okazało się, że praktycznie co drugi rezydent lub rezydentka podczas dyżuru wykorzystuje smartfon do niecnych celów, takich jak kontakty ze swoimi mężami/żonami/narzeczonymi. Trzeba było jakoś temu przeciwdziałać. Opracowano plan naprawczy wizerunku każdej placówki medycznej. Między innymi zainwestowano we właściwy wygląd personelu, zwłaszcza tego na pierwszej linii przed przychodnią. Postanowiono zaopatrzyć rezydentów dyżurujących w eleganckie służbowe ubrania. Zaczęto od obuwia. Przeprowadzono badanie ankietowe wśród świadczeniobiorców i okazało się, że 83,41% opowiada się za szpileczkami. Co więcej, w 52,67% przypadków głosowano, aby szpileczki mieli także panowie rezydenci. Ankietowani uważali, że pozbawienie mężczyzn możliwości pokazania się w eleganckim obuwiu w pracy narusza prawo do równego traktowania płci, swobodnego wyrażania różnych aspektów swojej seksualności, a poza tym jest jawną dyskryminacją estetyczną! Największą popularnością cieszyły się szpileczki z czerwoną podeszwą oraz całe czerwone. 
Wdrożone przez Narodowego Brata Płatnika programy ewidencjonowania zasobów Ępatii, jej obowiązkowego okazywania podczas wizyt, reępatyzacji świadczeniodawców podniosły nieco zadowolenie ze świadczonych usług. Szybko jednak okazało się, że nie samą Ępatią żyje świadczeniobiorca. Jak wszystko gra, wychodzi się zadowolonym z wizyty u dr. Roślinnego, to o czym można rozmawiać, siedząc w innej kolejce albo co można powiedzieć dziennikarzowi czyhającemu? Ledwie świadczeniobiorca wystawił nogę z przychodni, a już do niego leciał młody żurnalista ze sprzętem nagrywającym dźwięk i obraz.

Skąd się ich tyle nabrało? – zastanawiała się Matylda Przekora, dziennikarka uczestnicząca miesięcznika „Modne Diagnozy”. Od pewnego czasu obserwowała pojawianie się wielu nowych twarzy na rynku dziennikarstwa medycznego. Sonda badawcza, którą zapuściła w środowisku, wykazała, że są to absolwenci pierwszego rocznika Szkoły Lepienia Pierogów i Wypracowań.
Bezsenność skłaniała Ojca Nadredaktora do wspomnień...
Ten pamiętny 4 czerwca 1989 roku, po którym czuł się niczym słynny kowboj z plakatu. Do którego baru by nie wszedł, na jego widok rozmowy milkły, a wszyscy marzyli, aby postawić mu kolejkę... soku pomidorowego, który najlepiej wyrównywał niedobory elektrolitowe z dnia poprzedniego.

A dziś? Nie dość, że nikt nie stawia mu nawet H2O, to jeszcze wszyscy na jego widok wychodzą z baru albo mają atak ostrej sklerozy i udają, że go nie znają. Dzieła jego życia, magazynu „Trucie&Plucie” prenumerować nie chcą, reklam nie zlecają, zwroty są większe niż nakłady...
Gdy Ojciec Nadredaktor zliczył wszystkie bolesne ciosy losu, jakie musiał od pewnego czasu brać na swą klatkę piersiową, nadszedł poranek z jego wszystkimi przykrymi obowiązkami.
Trzeba było działać. Ojciec Nadredaktor Generalny (ONG) postanowił oprzeć się na wzorcach sprawdzonych przez innego ojca nadredaktora, lidera mediowego nowej rzeczywistości rynkowej i finansowej w Sarmalandii.
– Kadry! Kadry, Misiu! To podstawa – powiedział mu lider podczas poufnej rozmowy z okazji Dnia Ojca.
Zarządzono więc w „Truciu&Pluciu” restrukturyzację kadrową, zwolniono dziennikarzy-rutyniarzy i zainwestowano w szkolenie nowych kadr. Powołano do życia Szkołę Lepienia Pierogów i Wypracowań.
Niezwykle trudnym problemem, przed którym stanęła nowa uczelnia dziennikarska, było ustalenie proporcji pomiędzy Truciem i Pluciem. Czy ma być po równo, czy więcej trucia, a może plucia? Jak się dużo opluje, to piszący dobrze się czuje, ale gdzie jest granica? Czy czytelnicy łykną wszystko bez ograniczeń? Z kolei jak się ładnie truje, to zaczynają wierzyć. Z tych rozmyślań Ojciec Nadredaktor Generalny wpadł w chroniczną bezsenność... Zadzwonił o czwartej nad ranem do dr Evy Odrana-Zatroskanej, starej i wypróbowanej przyjaciółki.
– Cześć, Eva, co się bierze na sen? – zagaił bez zbędnych wstępów.
– A kto dzwoni? – zapytała zaspanym głosem Eva.
– A kto może dzwonić do Evy? Adam oczywiście! Poczebuje receptę na prochy nasenne, bo nie śpię.
– Też nie śpię, takie czasy, Adamie. Takie czasy...
@mimax2 / Krystyna Knypl

31/05/2020. Anatomia na szpilkach cz.2

Krystyna Knypl
Rozdział 2. Nowa moda akademicka
       Nowy Wspaniały Świat miał się znakomicie. Wszystko toczyło się zgodnie z planem – długi krajów, instytucji oraz pojedynczych ludzi pogłębiały się z minuty na minutę, a relacje między ludźmi spłycały. Aktywności  intelektualne dużych rzesz społeczeństw miały kształt linii niskonapięciowego migotania komór. Jak wygląda tak linia? zapytają czytelnicy, którzy wskutek młodzieńczej decyzji nie zdecydowali się studiować medycyny. Jest to prawie linia prosta, od czasu do czasu na jej przebiegu pojawia się nie wielkie falowanie w górę i w dół, nie przekraczające kilku milimetrów. Zaraz po niej na ekranie monitora pojawia się nieskazitelna linia prosta, a lekarz prowadzący reanimację pacjenta oznajmia – asystolia, kończymy.
Początek roku akademickiego w Wielkim Mieście zbliżał się nieubłaganie. Wszystkie uczelnie wyższe i niższe gorączkowo przygotowywały się do ceremonii otwarcia nowego sezonu. Spraw, które trzeba było przemyśleć było co niemiara - poczynając od przebiegu uroczystości otwarcia nowego roku akademickiego, poprzez wizerunek dostojnej profesury, po sprawy budżetowe. Nieznośni księgowi wyliczyli, że dług w szpitalach pozostających pod nadzorem najdostojniejszej profesury sięgał 800 milionów reali. Realandia dokuczliwie wciskała się do świata Wirtualandii domagając się swoich praw. Zespół ds. odnawiania wizerunku pracował w pocie czoła dniami i nocami.  
Końcowe wnioski były następujące:
# zmienić nazwę instytucji
# o długach mówić – to nie nasze długi, to zupełnie inna instytucja ma długi
# wprowadzić kreatywne zmiany w wizerunku kluczowych postaci uczelni
# na nową nazwę zaciągnąć nowe kredyty

 
Dyskutując nad nową nazwą podkreślano, że powinna ona jednoznacznie definiować niepowtarzalny charakter placówki. Po burzliwych dyskusjach zdecydowano się na Wielki Uniwersytet Medyczny w skrócie WUM. Co prawda niektórzy starcy mówili, że umieszczenie w nazwie słowa akademia ma już swoją wieloletnią tradycję, ale młodzi i światowi bywalcy odrzucali pomysł zostawienia tego niefortunnego ich zdaniem określenia, parskając w przestrzeń:
- Akademia! Akademia! Za granicą żadna poważna uczelnia nie nazywa się akademia! Co najwyżej są Akademie Grilowania albo Akademie Gotowania, ale nigdy nie dotyczy to renomowanych placówek naukowych, takich jak nasza! W końcu mamy niebanalną pozycję w świecie naukowym! Nasze 976 miejsce pod względem osiągnięć naukowych na 1000 ocenianych uczelni do czegoś nas zobowiązuje!
- Gdy byłem na stypendium w Unii Stanów Autonomicznych (USA) na własne oczy widziałem szyld Akademia Grilowania – oznajmiał tonem nieznoszącym sprzeciwu profesor nauk wszelakich Anastazy Wiesiołek, Magnificencja Tytularna i figlarna. Na dowód tego, że nie ściemnia wyciągał z triumfalnym wyrazem twarzy smartfona i pokazywał zdjęcie wykonane w San Francisco. 

Podkreślam stanowczo: pozycja nr 976 na liście tysiąca wyższych uczelni ocenianych pod kątem dorobku naukowego do czegoś nas zobowiązuje! - oznajmiał kategorycznym tonem.
Kalendarz zajęć Anastazego na ostatnią środę września 2018 roku był bardziej niż przepełniony – posiedzenie rady wydziału z głównym punktem obrad „nowe stroje akademickie” oraz odpytanie trójki studentów z anatomii prawidłowej na egzaminie komisyjnym były najbardziej pożerającymi czas zajęciami.
Gdzieś w połowie tegorocznych wakacji Anastazy zauważył liczne kobiety na ulicach, ubrane były w sukienki w śmiałych kolorach, o niebanalnym kroju, a ponadto odsłaniały dotychczas zasłonięte część ciała. Gdy przypomniał sobie ceremonialną odzież akademicką to coś go dźgało niczym sztyletem zazdrości w sam czubek lewej komory serca. Dźgały nie bez powodu - Anastazy był strojnisiem że ho! ho!
-Dlaczego one mogą tak ładnie i sexi się wystroić, a ja muszę w tych długich, ponurych sukienkach siedzieć na wszystkich uroczystościach akademickich? Dlaczego??? Jest w końcu równouprawnienie czy nie ma? Podobno są prawa człowieka i parę innych praw wywalczonych przez naszych dzielnych poprzedników, to i prawo do stroju zgodnie z wewnętrzną potrzebą estetyczną człowieka powinno być respektowane!
Postanowił w ramach ocieplania wizerunku uczelni, nadszarpniętego przez bezlitosne limity Ministerstwa Wszystkich Pacjentów, przegłosować nowy strój akademicki i zarządzić noszenie go nie tylko od święta, ale i na co dzień. Przede wszystkim postanowiono skrócić stroje tak aby dolny brzeg sukni lokował się 5 cm przed kolanem, odsłonić lewe ramię i dodać szpilki jako naturalnie komponujące się obuwie ze zwiewną sukieneczką.
Niektórzy akademicy podczas posiedzenie komisji ds. wizerunku podnosili problem, że krótkie, jaskrawe sukieneczki będą źle komponowały się ze spodniami.
- Trudno mężczyźnie chodzić z gołymi łydkami albo w legginsach – zauważył profesor Jędrzej Wielkosz, zwany Ordynatorem Juniorem, w skrócie Or-Or.
- A jeszcze trudniej odsłaniać włochate łydki – mruknął pod nosem.
- Co tam mruczysz? – zapytał Anastazy.
- No, że łydki mamy włochate i jak ja się między ludźmi pokażę odmruczał Or-Or.
- Ogolisz łydki Jędrzeju i po kłopocie! Ogolisz! Nie takie poświęcenia ludzi dla nauki znosili.
-Jeśli Magnificencja zaleci, to powiem trudno i ogolę łydki - oznajmił Or - Or. Wiedział to dzięki przekazowi ustnemu i genetycznemu od swojego ojca, profesora Władysława Wielkosza (WW) zwanego Dablju - Dablju - słynnego ordynatora oddziału chorób wszelakich w Wielkim Mieście.
Rozdział 3: Bo to co nas podnieca to się nazywa… 
Anastazy ogłosił na posiedzeniu rady wydziału Wielkiego Uniwersytetu Medycznego decyzję o nowych strojach i wszystko dookoła stało się piękniejsze. Każdego dnia po wielokroć wyobrażał sobie jak śmiga przez miasto w swojej nowej służbowej sukience, a jej falbanki szeleszczą podniecająco. Wszystkie dziewczyny w Wielkim Mieście odwracają głowy na widok przemykającego Anastazego i tworzą liczne fan-cluby.
-Ach ten szelest… ach… - jęczał sam do siebie. To jest bardziej podniecające niż szelest liczonych pieniędzy.
Jak to śpiewała ta piosenkarka z czasów młodości tej niezatapialnej Matyldy Przekory? Bo to co nas podnieca to się nazywa kasa? Nie! Tu nie ma żadnego rymu ani rytmu! – monologował Anastazy.
Bo to co nas podnieca to się nazywa kieca! – powinno być wykrzyknął sam do siebie.
A może by tak zamiast tej głupiej Gaudeamus igitur na rozpoczęcie roku akademickiego zainspirować się słowami i będziemy śpiewać:
Ja jest zatrudniony
w wesołej pewnej firmie.
Niestety jest niewypał,
pacjenci zawiedli.
Bo mieli znów nadzieję,
że zdrowie ktoś im wróci,
a życie się nie skróci.
A zdrowie diabli wzięli,
już nikt nie wierzy w cuda
Że JGP się opłaci
I będzie z niego zysk
A firma nic nie straci…
Bo to co nas podnieca,
to się nazywa kasa,
a kiedy w kasie forsa,
to sukces pierwsza klasa.
Sukces w każdej odmianie która istniała w przyrodzie podniecał Anastazego bardziej niż wszystkie inne znane podniecacze.
- Gdy tak pacze jakie podniecacze ludzie używają to ich nie rozumie – zwierzał się Jędrzejowi w czasie przerwy w obradach. A ty czym się podniecasz?
- Oj Anastazy nie bądź taki ciekawy!
- A jaką sukienkę chciałbyś mieć? – dopytywał Anastazy.
- Wirującą – odmruczał Jędrzej. - Jak dostanę zawrotu głowy od sukcesów naszej odnowionej uczelni to chcę aby sukienka też wirowała razem ze wszystkim co nas otacza.
- Panno Marysieńko – zawołał do sekretarki kroczącej za Anastazym i notującej wszystkie jego złote myśli, a także srebrne i brązowe – proszę zapisać, że profesor Jędrzej zamawia sukienkę wirującą.
- A szpilki jakie chcesz do tej wirującej sukienki – naciskał na detale Magnificencja.
- Jeszcze nie przemyślałem - odpowiedział zwięźle Jędrzej.
- Jędruś, mam! Szpilki zamówimy sobie te… takie… no czerwone z czarną podeszwą.
- Anastazy, ten słynny model to są szpilki czarne z czerwoną podeszwą – oznajmił Or –Or.
- No qrde, Jędruś może i pomyliłem te kolory, ale wiesz co? Mam pomysł! Wystąpimy do Rekseli po fundusze szkoleniowe na seminarium… nazwiemy je… czekaj… czekaj … mam! „Lokalizacja koloru dominującego w ubiorze a gwarancja sukcesu w biznesie”
- Dobre! Dobre! – jęknął Jędrzej. Masz łeb jak sklep Anastazy! Co ja mówię jak sklep? Jak całe centrum handlowe! Potrafisz wszystko przehandlować.
- Anastazy ale czy ty wiesz że te szpilki z czerwoną podeszwą to mają 12 cm wysokości. Chłopaki z rady wydziału będą padać jak muchy i łamać sobie osteoportyczne kości udowe - zmartwił się Jędrzej.
- Oj tam! O tam! Wprowadzimy obowiązkowe ubezpieczenie od upadku ze złamaniem kości w zacnej wysokości… czekaj… czekaj… 350 reali od łebka, pardon od sukienki… albo lepiej od każdej nogi czy jeden członek rady wydziału będzie nam płacił 700 reali miesięcznie ubezpieczenia. A jak nogę złamie to nasi fachowcy od Ubezpieczenia Sukienkowego udowodnią że nie dbał o zdrowie – nie robił co roku zaleconych badań: tomografii całego ciała, rezonansu, scyntygrafii, biopsji kości, poziomu wszystkich frakcji witaminy D i zwrot pieniędzy się nie należy.
-Można też wprowadzić obowiązkowe kursy nauki chodzenia na służbowych szpilkach, oczywiście płatne! – kontynuował swą złotą myśl biznesową Anastazy. Umiejętności zdobyte na kursie będą ważne przez rok. A potem będzie obowiązkowe odnowienie umiejętności chodzenia.
- Anastazy co ty dziś brałeś? – z troską w głosie zapytał Jędrzej.
-Wiem co brałem, ale ci nie powiem - uciął władczym tonem Anastazy. Obowiązuje RODO - chyba wiesz o tym! 
Rozdział 4. Zgodność z trendami nauki światowej 
Anastazy jako certyfikowany naukowiec najwyższych lotów z imponującym Impact Factor wynoszącym 0,017 i ambitnie podążającym do 0,018, zwracał zawsze uwagę na zbieżność poczynań badawczych Wielkiego Uniwersytetu Medycznego z trendami nauki światowej. Oczywiście kłuła go w sam czubek lewej komory serca nie dająca się w żaden sposób opanować zazdrość, że taką Matyldę Przekorę autorkę pisującą do prasy kolorowej czytały miesięcznie i cytowały na swoich blogach setki tysięcy czytelniczek i czytelników. Zdobywały tylko sobie znanymi sposobami numer jej telefonu komórkowego i po upewnieniu się, że rozmawiają ze słynną autorką wyznawały:
-Jak ja się cieszę, że pani istnieje naprawdę, a nie jest jakąś wymyśloną postacią papierową!
-Istnieję, istnieję! – odpowiadała ze śmiechem Matylda. Może pani dodatkowo sprawdzić w rejestrze lekarzy.
Anastazy tłumaczył sobie tę kłopotliwą różnicę w zasięgu oddziaływania słowa drukowanego , że on pisze dla wybranych jednostek z pięknie pofałdowanymi zwojami mózgowymi skręcającymi wyłącznie w lewą stronę, a Matylda dla takich z bardziej wygładzoną korą mózgową. Tłumaczenie, tłumaczeniem ale ból serca pozostawał, nawracał i nie przemijał. No bo jak może nie boleć serce, gdy ilekroć Anastazy wszedł do fryzjera aby podfarbować swoje siwiejące włosy, to jego wzrok od progu padał na rozrzucone na wszystkich stolikach egzemplarze pisma „Imperium Matyldy”.
Czegoż ona tam nie wypisywała? Jak usunąć kolec kaktusa z palca ? Co zażyć na poniedziałkowy ból głowy gdy w domu nie ma ani jednej tabletki przeciwbólowej? Jak ożywić intelektualnie 90 letnią babcię i jeszcze dziwniejsze tematy.
- To jest naruszenie praw człowieka takie nierówne traktowanie przez los osób piszących teksty. A może by tak powołać Rzecznika Praw Akademika, żeby dbał o poczytność naszych artykułów i naszą pozycję w społeczeństwie?, Och, nie! Przecież my już nie jesteśmy akademią lecz Wielkim Uniwersytetem Medycznym. Może lepiej będzie Rzecznik Praw Należnych Naukowcom (RPNN)? Też nie, jakiś długi ten skrót, muszę to przedyskutować z panną Marysieńką.
Jako modniś i strojniś szczególnie cenił wszystko to co działo się w Paryżu i lubił szukać tam inspiracji. Zbliżający się początek roku akademickiego i planowane zmiany na uczelni były dostatecznym powodem aby poszukać natchnienia w stolicy mody.
- Panno Marysieńko – rzucił do sekretarki - a może byśmy pojechali do Paryża po inspiracje w sprawie tych sukienek służbowych? Bo wie pani te dalekowschodnie wzory sukienek, które zdominowały krajobraz naszych miast i wsi w mijające lato, to jednak nie jest pierwszy sort estetyki krawieckiej. A Paryż to jednak zupełnie inna liga w modzie, urodzie i wygodzie.
- Ależ Magnificencja ma pomysły! – jęknęła jakby lekko paraerotycznie panna Marysieńka. Jak najbardziej jestem za wizytą studyjną w Paryżu. Kto wejdzie w skład delegacji do Paryża?
- Hm… Myślę, że ja, profesor Or - Or, znaczy Jędrzej Wielkosz, no i pani, panno Marysieńko, jako moja prawa i lewa ręka, bo wie pani ja jestem leworęczny, ale czasem też używam prawej. - Proszę rezerwować bilety lotnicze, business class oczywiście, nie możemy pospolitować się z tymi korpoludkami czy jak im tam.
- A hotel to który mam zarezerwować? – zapytała panna Marysieńka.
- Hilton Arc de Triumphe, oczywiście!
- Jak nazwiemy nasz program studyjny? – zastanawiał się głośno Magnificencja.
- A może nazwiemy go „Maxence”? – rzuciła panna Marysieńka w przestrzeń.
- Brzmi dla ucha bardzo przyjemnie – zauważył Magnificencja. Taki jakby mix słów magnificencja i elegancja. Jak pani na to wpadła?
- Ach po prostu zauważyłam na zdjęciu które redaktor Matylda Przekora wrzuciła do Internetu w tle jest taki napis.
- Które zdjęcie, które? - dopytywał Anastazy.
- No te na którym niby tam Magnificencja jest w szpilkach.
-Gdzie? Gdzie? Przyślij mi link
-Proszę kliknąć TU - po lewej na górze zdjęcia jest to słowo. Sprawdziłam „Maxence” to męskie francuskie imię. A może lepiej będzie jego pełne oficjalne brzmienie łacińskie Maxentius?
-Hm… wolę „Maxence” – zadecydował Anastazy.
-Piszemy więc: Wyjazd studyjny do Paryża w ramach projektu „Maxence”.
Trzy dni dzielące ich od daty wyjazdu do Paryża przeleciały niczym jesienny wicher i już siedzieli na pokładzie samolotu do Paryża. Dwie godziny zleciały na degustowaniu win serwowanych pasażerom business class przegryzanych francuskimi serami i ani się obejrzeli już lądowali na CDG.
Przeszli przez łącznik, minęli dwa korytarze i przeszli do hali przylotów aby odebrać
walizki. Czekali, czekali, a walizki dostojnej delegacji naukowców nie nadjeżdżały… zanosiło się na horror spędzenia wszystkich dni w tej samej odzieży co dla strojnisia Anastazego było wizją nie do zniesienia. Wszyscy odebrali swoje walizki, a Anastazy z resztą delegacji tkwili przy pustym pasie.
Ha! Trzeba było złożyć reklamację. Anastazy zaczął rozglądać się za jakimś odpowiednim biurem, ale nie był w stanie niczego wypatrzyć. Panna Marysieńka wypatrzyła natomiast maszynę do zgłaszania reklamacji o zaginionym bagażu.
O nie! Tego nie akceptuję! Ja wybitny naukowiec i magnificencja tytularna i figlarna Wielkiego Uniwersytetu Medycznego w Wielkim Mieście nie będę rozmawiał z maszyną.
-Jędrek, panno Marysieńko idziemy na postój taksówek.
Wsiedli do taksówki i mknęli do Stolicy Mody. Minęła godzina i taksówka zatrzymała się przed Hilton Arc de Triumphe. Jakież było zaskoczenie Anastazego, gdy okazało się, że hotel teraz nazywa się
L'Hotel Du Collectionner.
-Ach, widzę, że nie tylko nasza uczelnia ale inne słynne przybytki też zmieniają nazwę, gdy byłem tu w 2006 roku nazywał się Hilton de Triumph – oznajmił Anastazy pozostałym członkom delegacji. Spodobało mu się logo hotelu z dzielnym rycerzem na rydwanie mknącym ku zwycięstwu. - A może by tak zmienić logo naszego Wielkiego Uniwersytetu Medycznego? - zastanawiał się Anastazy. Właściwie te wszystkie węże i laski Hipokratesa to takie... takie mało eleganckie... a złoty rydwan to zupełnie inna historia! Muszę zaproponować na następnej radzie wydziału zmianę logo.
Załatwili formalności w recepcji i umówili się, że za godzinę spotkają się w recepcji aby wspólnie przespacerować się na Pola Elizejskie i łyknąć nieco wielkiego świata mody.

Rozdział 5: Spotkanie z modą paryską

Dostojna delegacja wsiadła do przestronnej windy, która bezszelestnie uniosła się ku górze i zatrzymała na 5 piętrze. Ich sąsiadujące pokoje miały numery od 511 do 513. Anastazy włożył kartę w szczelinę zamku broniącego dostępu przypadkowym biedakom do świątyni luksusu i nacisnął klamkę. Za drzwiami rozpościerało się wyrafinowane królestwo dedykowane tym, którzy na nie zasłużyli. Położył podręczną torbę na stoliku w przedpokoju i rozejrzał się dookoła. 
Środek pokoju zajmowało zachwycające łoże z madagaskarskiego, ciemnobrązowego hebanu. Obleczone było w śnieżnobiałą, jedwabną pościel, najwyższego gatunku. Wezgłowie zdobił hotelowy herb z dzielnym rycerzem na rydwanie. Złote linie herbu znakomicie komponowały się z ciemnobrązowym hebanem. Anastazy jęknął z zachwytu:
-Ach… spać samemu w takim łożu to po prostu grzech przeciwko naturze… a gdyby tak… no nie! Anastazy opanuj się – skarcił sam siebie. Pójdziemy do jakiegoś kabaretu i też będzie co wspominać – dodał na pocieszenie swojej rozbrykanej męskiej wyobraźni.
Zlustrowawszy pokój, wszedł do łazienki, aby umyć ręce po podróży. Powoli odkręcił kran i spoglądał na strumień wody rozpływający się po umywalce z zielonego, kararyjskiego. Wytarł w puszysty biały ręcznik, z herbem hotelu, swe spracowane dla dobra społeczności akademickiej dłonie, nawilżył je kremem stojącym na krawędzi umywalki, lustrując pozostałe elementy pomieszczenia. To było wnętrze, które wymagało nieśpiesznego smakowania każdego detalu.
Przeczesał włosy, przejrzał się jeszcze raz w lustrze, prezentował się dostojnie, mimo, że nie był w akademickim stroju wizytowym. Jeszcze łyk wody i był gotowy do wyjścia. Bezszelestnie zamknął drzwi i powolnym krokiem przemierzał hotelowy korytarz. Lubił te chwile gdy buty zapadały się w grubą wykładzinę dywanową, wyściełającą hotelowe korytarze. Czuł się wtedy królem życia. To nie było to samo co stawianie kroków po pospolitej, plastikowej wykładzinie w rektoracie. Taka wykładzina była dostępna dla wszystkich, a puszyste, hotelowe, pięciogwiazdkowe dywany tylko dla wybranych.
Zjechał na parter i rozejrzał się za panną Marysieńką i Jędrzejem. Siedzieli już w hallu i na widok Magnificencji poderwali się sprężyście.
– Moi drodzy cieszę się, że już jesteście – oznajmił Anastazy i wyjął z kieszeni smartfona, aby odszukać mapę przyszłego spaceru.
– Proponuję abyśmy przespacerowali po Parc Monceu, potem przejdziemy do Rue du Faubourg Saint – Honoré, na której znajdziemy wszystko co jest potrzebne eleganckiemu mężczyźnie, no i eleganckiej kobiecie też – dodał. Wyprawę zakończymy w którejś kawiarni na Polach Elizejskich.
– Znakomity plan! – zawołała z entuzjazmem panna Marysieńka.
– Moi drodzy koniecznie musimy wstąpić do sklepu Hermes. Nie wiem jak wy, ale ja muszę kupić sobie kilka krawatów na nowy sezon akademicki, panna Marysieńka z pewnością nie pogardzi jakąś gustowną apaszką, no a ty Jędrzeju na co masz ochotę?
– Hm… może pasek do spodni… tak, pasek, w Paryżu mają ciekawe wzory.
Przeszli przez Parc Monceu i nie minęło kilkanaście minut, a już spacerowali po słynnej ulicy cieszącej gusty najbardziej wybrednych elegantek i elegantów. Mijali kolejne wystawy, gdy nagle wzrok Anastazego odnotował coś czego jego profesorskie oczy nie widziały przez całe dotychczasowe życie. Na wystawie sklepowej w ramie wielkiego obrazu pyszniły się dwa portrety. Przetarł oczy w nadziei, że to tylko jakieś chwilowe zakłócenie wzrokowe po podróży, ale widok nie chciał znikać. Na umieszczony był Karol Marks w towarzystwie Zygmunta Freuda.
– A to historia! Czy wy widzicie to samo co i ja widzę? Jędrek! Panno Marysieńko!
Pacze i widze, że widze to samo co Magnificencja – mruknął Jędrzej.
– A kto to zapytała panna Marysieńka? Nie znam tych panów, to jacyś znajomi Magnificencji i profesora Jędrzeja?
– Och, panno Marysieńko to słynni ludzie, ale z innej epoki, więc niech pani nie mebluje sobie główki ich nazwiskami.– Jędrzej, pamiętasz zajęcia z filozofii marksistowskiej na studiach doktoranckich?
– Co mam nie pamiętać? – mruknął Jędrzej.
– A te zajęcia z psychiatrii na której uczyliśmy się o psychoanalizie? Wiesz co… a może by tak wprowadzić warsztaty z psychoanalizy dla naszego personelu akademickiego, to pomoże im przejść nie tak boleśnie proces restrukturyzacji Wielkiego Uniwersytetu Medycznego.
– Anastazy, nie wiem czy psychoanaliza nam pomoże, ale kapitał z pewnością. Więc potraktujmy spotkanie z Karolem jako znak, symbol, wskazówkę dla nas na nadchodzącą przyszłość. Trzeba nam bliższy kontaktów z kapitałem, a psychoanaliza to będzie drugi plan.
Zakupy w Hermesie poszły im szybko i mogli kontynuować spacer wzdłuż Rue du Faubourg Saint-Honoré. To co już po kwadransie zauważył Anastazy na tej słynącej z elegancji paryskiej ulicy to brak tych dalekowschodnich modeli sukienek.
-Ha! Wiedziałem, że to jakaś lokalna moda dla ubogich z wschodnich rubieży Europy, a nie wysokiej klasy moda dla poważnych ludzi, na stanowisku. Trzeba będzie jeszcze popracować nad ostatecznym wyglaem nowych sukien akademickich.
– No ale jedno jest pewne, musimy kupić dla całej rady wydziału służbowe teczki u Louis Vuitton, więc idziemy do tego sklepu aby rozpoznać temat co jest modne w tym sezonie.
U Louis Vuittona Anastazemu wpadła do głowy ostateczna koncepcja stroju akademickiego, gdy zobaczył czarne, podłużne plecaki, z czerwonymi elementami w dolnej części z kolekcji The Epi Patchwork edition of the Christopher backpack
-Tak, już wiem jak się wystroimy! Sukienki w ciemnoczerwonym kolorze z takimi czarnymi plamami, przypominającymi ślady tygrysie, to tego czarne plecaki z tymi akcentami czerwonymi na dole.
– Aha no i do tego oczywiście czarne szpilki z czerwoną podeszwą, te od od Christiana Loboutina będą pasowały idealnie.
– Bosz…. Magnificencjo…. Ależ ma pan wizje…. – jęczała paraerotycznie panna Marysieńka.
– To po czymś czy na trzeźwo to wszystko wymyśliłeś? – zapytał z troską Jędrzej.
– Jędruś, na trzeźwo, na trzeźwo, ja kocham elegancję. A wiadomo… Francja… elegancja… to jest to co tygrysy elegancji lubią najbardziej. Wrrr….
– Powiem więcej – kontynuowała Anastazy – połączenie koloru czerwonego z czarnym w naszej nowej kolekcji służbowych ubiorów akademickich ma wysoki podtekst symboliczny. Do tej pory Magnificencjom i Vice – Magnificencjom przysługiwały szaty w kolorze czerwonym, a niższym funkcjonariuszom akademickim szaty w kolorze czarnym. Dzięki połączeniu kolorów w nowej kolekcji wykażemy się demokratyczną postawą wobec kolegów niższych rangą. To nie znaczy, że w 100% będą mogli robić to samo co my, arystokracja Wielkiego Uniwersytetu Medycznego.
– A czego nie będą mogli robić? – zaciekawił się Jędrek.
– No, wiesz założyliśmy ostatnio na uczelni Klub Magnificencji, do którego mają wstęp tylko Magnificencje i Vice – Magnificencje. Innymi pracownikom, którzy wprawdzie mają prawo do założenia służbowej sukienki w jakimś pośledniejszym kolorze, wstęp jest wzbroniony. Zatrudniliśmy nawet ochroniarza, żeby pilnował porządku i nikogo nieupoważnionego do Klubu Magnificencji nie wpuszczał.
– A gdzie ten wasz klub się mieści? – zapytał zaintrygowany Jęderzej.
– No, wiesz chwilowo to zabraliśmy jeden pokój bibliotece uczelnianej, bo co za dużo to nie zdrowo, znaczy jak za dużo tych książek ludzie czytają, to niezdrowo mogą się wiedzy nałykać i potem co my za takimi przemądrzałymi zrobimy? No coo??? Rozumisz Jędrek?
– Ale co tam robicie? – dociekał OrOr.
– Powiem ci ale w tajemnicy – przymierzamy tam ładną bieliznę w kolorze czerwonym.
– Co????? – Jędrzej dostał galopującego Hashimoto z wytrzeszczem złośliwym.
– No coooo?? Co się tak dziwisz! Fajnie jest przymierzyć czasem jakiś czerwony staniczek. Człowiek po takiej akcji dostaje takiego kopa hormonalnego, że hej!
Panna Marysieńka, mimowolny słuchacz tych żywiołowych zwierzeń akademickich nieśmiało wtrąciła:
– Magnificencjo a może by tak ustanowić odznaczenie uczelniane, które nazwiemy Tygrys Elegancji i będziemy je przyznawać najelegantszym akademikom i akademiczkom?
– Panno Marysieńko! to jest myśl genialna i zaraz po powrocie zajmiemy się jego realizacją.
Disclosure: Jeśli uważni czytelnicy w górze zdjęcia przedstawiającego umywalkę widzą osobę w dżinsowej bluzie i myślą, że to słynna dziennikarka uczestnicząca Matylda Przekora, to autorka oznajmia, że nie ma wpływu na skojarzenia czytelników.
@mimax2 / Krystyna Knypl

Diagnozowanie Nowego Wspaniałego Świata, odcinek pierwszy

  Krystyna Knypl Motto: Młodzi MYŚLĄ, że starzy są głupi, ale starzy WIEDZĄ, że młodzi są głupi. Agatha Christie , Morderstwo na ple...