Powered By Blogger

piątek, 6 stycznia 2023

6/01/2023. Recepta refundowana odcinek 1

 1. Eksperci spodziewają się niespodziewanego 

Pandemia  będąca złotym okresem dla wielu grup biznesowych w krainie zwanej Wirtualandią, nieśpiesznym krokiem odchodziła w siną dal, niczym słynny kochaś z przeboju sprzed lat.

 https://www.youtube.com/watch?v=HaOZXqQLW0Q

Co będzie dalej? Na czym będziemy zarabiać? Kogo wynajmiemy do roli ekspertów niezbędnych do generowania kolejnych fal paniki? Jak zapewnimy refundację produktów medycznych, które wprowadzimy na rynek pod hasłem ochrony przed infekcją? Takie oraz wiele innych  niepokojących uczuć gnębiło różne grupy biznesowe działające na globalnym rynku medycznym.

Przecież nie może być tak, że przestaniemy zarabiać miliony i zostaniemy prolami żyjącymi z jednej pensji na poziomie średniej krajowej!

Uczucie postpandemicznego strachu przenosiło się z jednej grupy biznesowej na drugą, powracało ze zdwojoną siłą i zdawało się, że nigdy nie przeminie.

Z silnymi uczuciami już tak w życiu jest, że przyczepiają  się do człowieka niczym butapren i nie ma dobrego sposobu aby się od nich uwolnić. Nie ważne było czy ów butapren uczuciowy dotyczył relacji międzyludzkich, stanowisk, poglądów czy zarobkowania. 

W dobie pandemii szalejącej nie tylko w ludzkich organizmach, ale i w  mediach społecznościowych, pojawiło się jeszcze jedno uzależnienie - nazwijmy ją ekspertoza przewlekła,

Głównym objawem tego schorzenia była potrzeba bycia nieomylnym ekspertem o krajowym zasięgu, który ma zawsze racje. Każdy kraj miał swoich ekspertów komentujących na bieżąco zarządzenia rządów, ministerstw oraz placówek administracji zdrowia publicznego. Wpływy ekspertów miały zasięg regionalny, nie można było koledze z branży wchodzić na jego poletko wpływów.

Uzależnienie od bycia nieomylnym ekspertem atakowało nie tylko niektórych lekarzy, ale także te osoby które nie dostały się na medycynę i zrządzeniem okrutnego losu musiały studiować biotechnologię, wirusologię  lub zdrowie publiczne. Nieszczęśnicy ci z powodu niemożności studiowania medycyny cierpieli na nieuleczalną potrzebę "zabawy w doktora". Aby przybliżyć te nieszczęsne ofiary okrutnego losu do medycyny wymyślono określenie "medyk" oraz "ekspert". Był to wprawdzie ktoś o bliżej nieznanym wykształceniu, ale bardzo oblatany w recytowaniu koncepcji lansowanych przez władze i biznes.

Media intensywnie lansowały pogląd, że ów ekspert to jest jakiś ważniak, którego My, Naród powinien słuchać z otwartą jamą ustną, oraz żarliwie mu przytakiwać, przyklęknąwszy przynajmniej na jedno kolano. Lansowanie kogoś, kto miał wykształcenie bliżej nie wiadome, ale potrafił wiernie recytować przekazy dnia,  trwało już długi czas i zdawało się nie mieć końca, co więcej dawał całkiem dobre efekty biznesowe zleceniodawcom tych recytacji. 

Zwolenników ekspertologii sponsorowanej Matylda Przekora, znana w swoim drugim wcieleniu zawodowym jak dziennikarz śledczy, zwykła pytać: 

Drogi ekspercie! Czy na pokładzie samolotu, gdy ktoś zasłabnie, pytają przez głośniki "Czy jest na pokładzie ekspert?" czy raczej staromodnie próbują ustalić "Czy jest na pokładzie lekarz?"

Eksperci i ich wyznawcy po usłyszeniu tak niewygodnego oraz naruszającego ich prywatność pytania żmijowato syczeli:

-Matyldo, ale czy ty jesteś za czy przeciw ***********? Dajemy gwiazdki zamiast liter, żeby  było bardziej tajemniczo.

- Pytanie "za lub przeciw" może dotyczyć partii politycznej, ale nigdy nie powinno dotyczyć metody leczenia czy zapobiegania - odpowiadała Matylda. Skoro nie pytasz czy jestem za lub przeciw leczeniu nadciśnienia tętniczego lub zapalenia płuc, to nie pytaj o inne procedury terapeutyczne. 

Pandemia ograniczała nie tylko w doborze słów, ale także w wielu innych obszarach. Ograniczenia w podróżowaniu narzucone przez pandemię spowodowały, że wiele osób kierowało swe myśli  ku przeszłości oraz wyprawom odbytym w dawnych latach.

Podróże, podróże, ech... - pomyślała Matylda i na dysku wspomnień pojawiła się pierwsza podróż za ocean, do Stanów Zjednoczonych na początku lat dwutysięcznych. 

Pierwsza noc na kontynencie amerykańskim, spędzona w San Francisco, wypełniona była oglądaniem telewizji serwującej widzom niezliczone reklamy. Nachalne wciskanie  wszystkim wszystkiego co tylko na świecie wyprodukowano, wygenerowały w wyobraźni Matyldy wizerunek rodziny Brainwasherów, producentów zdrowych złudzeń z dostawą do domu.  

Przez minione dwadzieścia lat, które upłynęły od spotkania z telewizją amerykańską,  miała wrażenie, że wpływy  Brainwasher Family rosły z dnia na dzień  tak szybko, że opanowały wszystkie kontynenty, a produkcja zdrowych złudzeń pędziła z szybkością dorównująca produkcji pewnego produktu medycznego, którego nazwy nie wymienimy, lecz zgodnie z modą w cenzurowanym internecie nazwiemy go ***********. 

Efekt i zasięg globalny w branży produkcji złudzeń uzyskano dzięki rozbudowaniu firmy i podzieleniu jej na sekcje: 

pralnia mózgów naukowców, 

pralnia mózgów lekarskich, z sekcją pralni mózgów studentów medycyny oraz rezydentów, 

pralnia mózgów urzędniczych 

i wreszcie pralnia mózgów pacjentów. 

Pralnia mózgów naukowców obejmowała prominentnych przedstawicieli różnych dyscyplin klinicznych, którzy wykonywali badania kliniczne nowych leków, badań  oraz sprzętu diagnostycznego. Dzięki rozwiniętemu systemowi pralniczemu osiągnięto znaczący wpływ na praktykę kliniczną dnia codziennego. Młode i średnie pokolenie posłusznie recytowało przekazy dnia nadane przez ekspertów. Starzy doktorzy głosili jakieś herezje, że doświadczenie osobiste ma znaczenie w medycynie. Co więcej potrafili przyjąć na oddział pacjenta bez oznaczenia poziomu CRP! 

-Im trzeba odbierać prawo wykonywania zawodu lekarza! Jak śmie taki jeden z drugim starzec mówić o czymś takim jak doświadczenie osobiste, powoływać się na znajomość patofizjologii lekceważąc przy tym wytyczne napisane przez ekspertów??? grzmiały młode pokolenia wyznawców ewidens-bejzologii medycznej.

Ci starcy wspominali epokę słusznie minioną, ale co to była za epoka? Nie było wytycznych, nie było ekspertów, zamiast na konto bankowe eksperta wdzięczności koperta lądowała w kieszeni lekarskiego fartucha! Dawniej to było przekupstwo, teraz to jest honorarium dla eksperta, to zupełnie coś innego! Tak dłużej nie mogło być! Trzeba było zapanować nad samowolą w myśleniu oraz działaniu lekarskim. Wymyślono więc ewidens-bejzologię.

Pewien niepokój w kwestii przyszłości globalnego rynku medycznego budziły badania kliniczne. Mówiono, że  badania kliniczne będzie wykonywać  sztuczna inteligencja. 

-No dobrze niech sobie robi ta cała AI, co wcale nie oznacza Artificial Intelligency lecz Artificial Idiot - mówił John Brainwasher, senior na zebraniu rodziny. Ale jak ją przekonać do wydania korzystnej dla nas opinii?

-Dziadku, to tylko kwestia odpowiedniego oprogramowania - odpowiadał Alex Brainwasher, absolwent wydziału prania mózgów na Uniwersytecie Pralniologii Praktycznej. No i poza tym oprogramowanie to będzie koszt jednorazowy, a tych ekspertów to musimy ciągle gdzieś zapraszać, wozić samolotami w business class, kwaterować w pięciogwiazdkowych  hotelach... Artificial Intelligency nie będzie miała takich wymagań! Co więcej wygeneruje takie wyniki jakie będą nam potrzebne, bez żadnych niespodzianek.

-A wiesz Alex, że to bardzo ciekawa koncepcja! Masz głowę do interesów! Musimy wyprodukować jakiś nowy lek i zrobić mu dobry PR.

- A może nowy patogen? - zapytał Alex, 

-Nie, drugi patogen w krótkim czasie nie zrobi nam takich pieniędzy jak PATOGEN-19. Raczej nowy lek jest nam potrzebny - odpowiedział John. Przydała by się także jakaś nowa choroba, ale dotycząca innego niż drogi oddechowe  obszaru ciała ludzkiego. Taka  choroba powinna być nie za ciężka, nie za lekka, trochę uciążliwa, powszechna, łatwo przenosząca się na innych ludzi. No i potwierdzenie rozpoznania  powinno być za pomocą testów. Nie może być tak, że lekarz samodzielnie stawia rozpoznanie! Taka lekarska samowola mogła by  rozłożyć nam cały biznes.

John myślał dłuższą chwilę po czym uderzył się dłonią w czoło.

-Mam pomysł na nową chorobę!  Zarobimy na niej jeszcze więcej niż na PATOGENIE-19, który odchodzi w siną dal. 

-Mów dziadku, mów co to  za choroba! - zawołał podekscytowany Alex.

-Wirusowy świąd zakaźny - oznajmił John.

- Co, co takiego? - Alex był zbyt mało obeznany z medycyną aby zrozumieć koncepcję dziadka bez dodatkowych objaśnień.

- Zamówimy wirusa, który będzie przenosił się przez dotyk. Gdy ulokuję się ten wirus na skórze osoby zakażonej to będzie powodował dokuczliwy świąd.  Początkowo będzie to świąd okolicy miejsca zakażenia, który z czasem będzie roznosił się na całe ciało, nie wykluczając, a może skupiając się głównie na... - John zawiesił głos.

-Jakich okolic, jakich? Mów dziadku! - zawołał Alex.

- Nie domyślasz się? - John zapytał wnuka, z trudem hamując śmiech.

- Czekaj, zaraz... zaraz... no nie powiesz, że masz na myśli świąd okolic intymnych? - powiedział Alex.

-Mam dokładnie te okolice na myśli, co więcej chodzi mi o  świąd przednich i tylnych okolic intymnych - odpowiedział John chichocząc wesoło. W jego biznesowej wyobraźni zaczęły pojawiać się coraz większe grupy osób drapiących się po siedzeniu, ale także coraz większe kwoty wpływające na konto rodzinnej firmy Perfect Brainwashing Company.


 Eksperci spodziewają się niespodziewanego 

Źródło ilustracji: https://en.wikipedia.org/wiki/Expert 

- A jak zabraknie w bankowych programach komputerowych zer, to co się stanie z naszymi kontami, że naszymi pieniędzmi??? - zaniepokoił się Alex . 

- Nie, nie może zabraknąć zer! Przecież zero to nic nie znaczy! - uspokajał się. Samo zero nic nie znaczy ale za inną cyfrą to jednak coś znaczy!  Kurcze trzeba wykupić  wszystkie zera na rynku Jak postanowili tak zrobili. Zera w banku były tylko dla wybranych, pod pełną kontrolą Brainwasher Family. 

Po jakimś czasie ludzie zauważyli brak zer na kontach bankowych i zaczęli narzekać, reklamować transakcje. 

Ale banki odpowiadały nawiązując do znanej frazy: Nasz stan posiadania jest jak szwajcarskich ser, składa się z samych dziur, lecz jest bez zer


 




164
Zniechęcona niemożnością obliczenia, jaka temperatura będzie
w San Francisco, powróciła do kanału nadającego wiadomości. Ge-
nerał brygady opowiadał o operacji pod kryptonimem „Matador”,
polegającej na zwalczaniu terrorystów. Przez chwilę pokazano
jednego ze złoczyńców. Dziko błyskał białkami oczu, ale nie można
się było zorientować, co dodatkowo robił poza demonstrowaniem
złowieszczego wyglądu. Pomyślała, że mógłby grać czarny charakter
w filmach.
– Akcja „Matador” niesie Irakowi spokój i stabilizację – zawiado-
miła spikerka wszystkich tych, którzy samodzielnie nie odgadli celu
operacji. Informacja o przechwyceniu dużego transportu kokainy
w Arizonie była wyraźnie uspokajająca. Pełny komfort, że wszystko
będzie pod kontrolą, poczuła słuchając reportażu o siedemnastolet-
nim redaktorze gazetki szkolnej, który wcielił się w rolę kandydata
na rekruta i dzięki temu zdemaskował niedostatki systemu naboru
do wyzwoleńczej armii. Oficer komentujący wydarzenie wyznał, że
czuje się zawstydzony osobiście i zawodowo. Matylda wcześniej nie
wiedziała, że są dwa rodzaje wstydu. Podróże kształcą! – pomyślała
zadowolona, że potwierdziła się od wieków znana prawda. Podwójnie
zawstydzony major zapewniał, że usterka procedury werbowania
kandydatów na żołnierzy już jest usunięta. Dalsze ukojenie niosła
wiadomość, że rekruci, wprawdzie zwerbowani w systemie niecał-
kowicie dopracowanym, przechodzą intensywne szkolenie, które
z pewnością udoskonali ich w zdolności niesienia demokracji innym
narodom, będącym w domniemanej potrzebie.
– Ile trwa szkolenie rekrutów? – dociekał reporter. – Kilka tygodni –
odparł oficer. Powiało optymizmem i nadzieją, że pokój Irakowi niosą
profesjonalni dostawcy demokracji po kilkutygodniowych kursach.
– Rekruci w wyniku szkolenia są zdeterminowani, aby wykonać swoją
misję – dodał wojskowy.
165
Nie można było tkwić w błogostanie i przekonaniu, że wszystkie
usterki są w całym kraju usuwane na bieżąco, okazało się bowiem, że
w Nowym Jorku nieopodal Central Parku osunęła się ziemia z nasypu
prosto na jezdnię, wywołując zakłócenia w ruchu samochodów. Była
to jedyna wiadomość podana przez długi czas w tonacji niepomyśl-
nej. Ziemia blokowała ruch i nie było żadnej czarodziejskiej różdżki,
która mogłaby uprzątnąć teren. Na pasku w dole ekranu nazwano
sytuację „nocną marą”.
Nieoczekiwanie w telewizorze pojawiła się wesoła blondynka
w jaskrawym pistacjowym kostiumie i radziła: – Powiedz swojemu
doktorowi, aby przepisał ci silniejszy zabijacz bólu, właśnie pokazu-
jemy na ekranie jego nazwę. Zapisz ją sobie, żebyś pamiętał, co masz
mówić na wizycie – zakończyła pistacjowa piękność.
W Polsce lek był zaledwie przeciwbólowy, a przez to nie wiadomo,
czy skuteczny. Tu leki działały tak świetnie, że ból zabijały od razu
na śmierć. Nie cackały się, nie patyczkowały. Pif, paf! – i po kłopocie.
Z niewiadomych powodów bezceremonialnie przerwano rozważa-
nia o pain-killerach i wyemitowano reklamę tabletek na bezsenność.
Taka informacja o 3.24 wyglądała na lekko spóźnioną. A może to
precyzyjnie zaplanowana reklama już na następną noc? – pomyślała
Matylda z nadzieją, że ktoś jednak czuwa nad przebiegiem emisji.
Oglądany program nazywał się DAY-BREAK, co sugerowało, że
w tej części świata noc nie istnieje. Mała przerwa w dniu, podczas
której było przez parę godzin ciemno. Ależ ta siostra Demokracja
chytrutka! To na pewno ona wymyśliła DAY-BREAK, no bo kto poza
nią by wpadł na coś takiego? – zachwyciła się Matylda.
O 4.01 ogłoszono, że jest już poranek, a o 4.20 rozpoczęły się
reklamy skierowane do pań domu, obudziła się bowiem nowa target-
-grupa. Matylda jako gospodyni domowa na emigracji postanowiła
się zdrzemnąć, bo nie miała w planach wywabiania plam, odkurzania
166
ani urządzania ogródka przed domkiem. Europo, Europo, jaka je-
steś piękna! – jęknęła w przypływie nieoczekiwanego patriotyzmu
kontynentalnego, o który nigdy wcześniej siebie nie podejrzewała.
Śniadania w hotelu Super Inn wydawano w recepcji. Goście od-
bierali plastikowe kubki z kawą, zapakowane w folię przesłodzone
drożdżówki, jogurty o zawartości cukru trzykrotnie większej niż
w podobnych polskich produktach i udawali się do swoich pokoi.
Spragnieni mogli dodatkowo zaopatrzyć się w sok pomarańczowy,
a zgłodniali pochrupać płatki kukurydziane. Matylda po zjedzeniu
dwóch gumowatych, intensywnie pachnących cynamonem droż-
dżówek wypiła gorący napój mało przypominający kawę. Posilona
ruszyła poznawać miasto.
Pierwszego dnia postanowiła zwiedzić San Francisco nie ko-
rzystając z komunikacji miejskiej, aby swoim zwyczajem wczuć się
w lokalną atmosferę. Bez pośpiechu schodziła w dół Polk Street
w stronę centrum, mijając kolejne przecznice. Ulice oznakowano
czytelnymi tablicami w miejscach znajdujących się w zasięgu wzro-
ku. Dodatkowo na skrzyżowaniach wyryto w betonowych płytach
chodnika nazwy ulic, jeszcze pustych wczesnym porankiem. Skrajem
chodników przemykali pojedynczy rowerzyści w nowoczesnych
kaskach. W okolicach Civic Center kręciła się grupka bezdomnych.
Po kwadransie doszła do Market Street – głównej arterii komu-
nikacyjnej, handlowej i rozrywkowej miasta. Jak przystało na osobę
leworęczną, bez trudu pomyliła strony. Skręcając w prawo sądziła,
że zmierza do śródmieścia i wybrzeża. Po trzydziestu minutach
dotarła do słynnej dzielnicy Castro. Latarnie uliczne zdobiły liczne
tęczowe flagi. Na wystawach sklepowych produkty reklamowali
przystojni, muskularni młodzieńcy. Plakaty przedstawiające dwóch
chłopaków otulonych flagą amerykańską, która skrywała nagość,
167
ukazując jedynie splecione ramiona, można było napotkać tylko
w tej dzielnicy.
Radosny festiwal przystojnej męskiej nagości i krzepy zakłócały
nalepki na niektórych szybach. Ulotki zachęcały do wykonywania
testów na AIDS, a fundacja dobroczynna poszukiwała wolontariuszy
do zwalczania nadciągającej epidemii. To już nie była wesoła dzielnica
tętniącej rozrywki, opisywana w starszych wydaniach przewodników
turystycznych. Nienaturalnie szczupli mężczyźni, siedzący w opu-
stoszałych kawiarniach, bez apetytu zjadali dietetyczne śniadania
serwowane na dużych, płaskich talerzach.
Zalękniona rezygnacja błąkała się po ulicach dzielnicy Castro. Ze-
wsząd wyzierał smutek, strach i oczekiwanie na nieznaną przyszłość,
naznaczoną demonem groźnej choroby.
Otrząsnąwszy się z atmosfery smutku panującej w Castro, wsiadła
do tramwaju i pojechała w okolice The Fourth Street, aby odnaleźć
hotel, w którym za dwa dni miały zacząć się obrady. Na razie w cen-
trum kongresowym debatowali ortodonci, o czym donosił niewielki
plakat zawieszony wysoko na latarni. W tym mieście działo się naraz
tyle spraw, że zjazd kilkuset lekarzy w żadnym razie nie kwalifikował
się do wydarzeń pierwszoplanowych.
Po wstępnym rozpoznaniu terenu obrad skierowała się ku dziel-
nicy finansowej. Nieskończenie wysokie wieżowce stały obok siebie,
skupione po kilka, niczym kumoszki na poufnej pogaduszce. Na
każdej ścianie w setkach okien odbijały się promienie słońca. Blask
fortuny i szczęśliwego losu rozświetlał całą okolicę. Najwyraźniej
radość życia przeniosła się z Castro do Financial District.
Ciekawe, czy za każdym oknem siedzi facet przy komputerze
i produkuje raporty z tabelami i słupkami wykazującymi niezmiennie
wzrost przychodów? – pomyślała, zadzierając głowę ku górze przy
biało-czarnym budynku.
168
Na parterze sąsiedniego wieżowca mieścił się sklep wydawnictwa
Rand McNally, specjalizującego się w mapach. Miała w domu ich
piękny atlas i postanowiła zatrzymać się na chwilę, aby przejrzeć
całość oferty. Na jednym z regałów spostrzegła poradnik dla kobiet
przemierzających świat w pojedynkę. Stojące obok dwie panie wesoło
komentowały oglądany przewodnik po Italii, co chwila wybuchając
radosnym śmiechem. Starsza z nich zagadnęła Matyldę:
– Niech pani sobie wyobrazi, że ona – tu wskazała na swoją to-
warzyszkę, szczupłą przystojną blondynkę w eleganckim żakiecie
– postanowiła wyjść za mąż! – dramatycznie zawiesiła głos.
– W San Francisco może to być prawdziwym wyzwaniem – za-
uważyła Matylda.
– No właśnie, trafnie to pani określiła, tak tu jest i dlatego moja
przyjaciółka wybiera się do Włoch, żeby zrealizować swoje posta-
nowienie.
– Ludzka rzecz chcieć wyjść za mąż, nie dramatyzowałabym –
dyplomatycznie odparła Matylda.
– Dobrze pani mówić – stwierdziła starsza z kobiet.
– Życzę powodzenia, cokolwiek by miało ono znaczyć dla obu
pań – powiedziała Matylda na pożegnanie.
Około trzeciej po południu dotarła do wybrzeża, okupowanego
przez liczne i hałaśliwe wycieczki szkolne. Zmęczona długą wędrówką,
wstąpiła do zatłoczonej meksykańskiej restauracji. Młody mężczyzna
podchodził do oczekujących w kolejce zgłodniałych turystów i ustalał
szczegóły zamówienia. Jak zgadnąć, co oznaczają hiszpańskie nazwy
potraw? – zastanawiała się nieco zakłopotana, spoglądając na wykaz
zawieszony wysoko na ścianie nad bufetem.
– Jakie danie jest najpopularniejsze? – zapytała. Mężczyzna wypo-
wiedział kilka zupełnie niezrozumiałych słów po hiszpańsku.
– Proszę wymienione przez pana danie i soft-drink.
169
– Siedem i pół dolara – rzucił kelner, a chwilę potem okazało się,
że tajemnicze słowa oznaczały niewielki naleśnik z pikantnym, mię-
snym nadzieniem. Dwadzieścia złotych za takie mikroskopijne danie,
no cóż, nauka jak zawsze sporo kosztuje – pomyślała bez zachwytu,
popijając słodki i lepki napój z puszki.
Nieco posilona wsiadła w skrzypiący ze starości tramwaj linii F
i dojechała w okolice Union Square. Gdy szła w stronę Civic Center,
spacer wymagał coraz większej uwagi. Na większości przecznic stały
element krajobrazu stanowiły grupki bezdomnych mieszkańców.
Spoglądając na płyty chodnikowe, w pewnej chwili zauważyła
małego miedziaka. Ameryka najwyraźniej dała jej szansę, wpraw-
dzie niewielką i symboliczną, ale to już coś. W tym kraju pieniądze
naprawdę leżą na ulicy! Jak duże i gdzie, to już inna bajka – pomy-
ślała. Wystarczyło schylić się po nie i podnieść, co uczyniła i starym
zwyczajem chuchnęła na jednocentówkę.
Kongres rozpoczynał się w sobotę o dziewiątej rano. Wiedziała
z wcześniejszych doświadczeń, że lepiej zarejestrować się punktualnie.
Oszczędni organizatorzy niektórych kongresów potrafili nie dostar-
czyć kompletu materiałów zjazdowych dla spóźnialskich. Kilka minut
przed dziewiątą, pokonawszy liczne zakręty rozległego foyer, dotarła
do właściwej rejestracji, gdzie odebrała teczkę, identyfikator i zestaw
okolicznościowych gadżetów. Epidemia oszczędności krążyła po
całym globie. Zamiast solidnych skórzanych teczek, jakie do tej pory
wydawano na amerykańskich kongresach, uczestnicy otrzymywali
brezentowy worek wydzielający chemiczny zapach.
Przed wykładami odwiedziła część wystawową. O tej porze
uczestnicy obrad byli przedmiotem niezwykle energicznych zalotów
ze strony dyżurujących przedstawicieli firm farmaceutycznych, z za-
pałem odpytujących zbłąkanych lekarzy o samopoczucie.
170
Wszyscy oczywiście czuli się „great”, „fine”, „good”. Nikt nie znał takich
określeń jak „fatalnie”, „źle”, „koszmarnie”, „łeb mi pęka”. Przy jednym
ze stoisk promowano wyniki próby klinicznej z lekiem zmniejszającym
częstość wylewów. Dyżurująca dziewczyna była ciekawa, skąd przy-
jechała Matylda. Kraj wydawał się rozmówczyni egzotyczny i odległy.
Jego przedstawicielka jawiła się niczym postać z pióropuszem na głowie
z plemienia niezagrożonego udarami mózgowymi. Postanowiła upew-
nić się, na ile egzotyka miejsca zamieszkania różni się od jej ojczyzny.
– A czy tam w... waszym kraju... macie pacjentów z wylewami? –
zapytała z wahaniem dziewczyna.
– O tak, tak samo jak tu mamy pacjentów z udarami mózgu, wy-
sokim ciśnieniem i nieprawidłowym cholesterolem. Nasi pacjenci
również nie leczą się regularnie. Ale w jednej kwestii nie doganiamy
Ameryki – odrzekła Matylda.
– O, to ciekawe! A w jakiej? – dziewczyna z uśmiechem oczekiwała
odpowiedzi.
– W epidemii otyłości jesteście najlepsi na świecie...
– Oh, really... – powiedziała dziewczyna w zamyśleniu.
Na sesji plenarnej przedstawiano stare problemy w nowych so-
sach. Najbardziej kłopotliwe okazało się ustalenie, gdzie człowiek jest
jeszcze zdrowy, a od którego punktu zaczyna się choroba. Podano
kolejną definicję nadciśnienia, nie bacząc na kilka europejskich i ame-
rykańskich oświadczeń w tej sprawie. Dostawcy nowych definicji
i podziałów przypominali użytkowników pomieszczenia, w którym
ciągle ktoś przestawia meble.
Na popołudniowych sesjach omawiano ulubiony zjazdowy pro-
blem: co jest lepsze w przemyśle farmaceutycznym – oryginał czy
podróbka? Dobrze, że gdy chodzi o malarstwo, poglądy na ten temat
są ustalone i jednoznaczne – pomyślała Matylda, znużona pokrętnymi
argumentami obu stron.
171
Około osiemnastej zdecydowała się na powrót do hotelu. Wybra-
ła kolejną przecznicę, którą można było dojść do Civic Center. Na
O’Farewell Street nie było wprawdzie bezdomnych, ale dla odmiany
okupowali ją liczni młodzieńcy dyskutujący w kilkuosobowych
grupkach o tym, jak spędzić nadchodzący wieczór.
Niespodziewanie jeden z czarnoskórych podszedł do Matyldy
i zaproponował jej nabycie kolorowego pisemka. Zwykle unikała
kontaktu wzrokowego z przypadkowymi osobami, zmniejszając szansę
na bliższą znajomość, ale tym razem to nie przeszło. Dotknęła więc
dłonią ucha i pokręciła głową dając do zrozumienia, że jest osobą
niesłyszącą. Starała się zachować kamienny wyraz twarzy, niezdra-
dzający żadnych uczuć. Młodzieniec szybko zrozumiał, co chciała mu
przekazać nieznajoma turystka. Wyglądał na zaskoczonego. Mówić
do głuchego, że coś mu się oferuje, dawało taką samą skuteczność jak
pytać niewidomego o kolory. Speszony niemożnością porozumienia
się powiedział odruchowo: – I’m sorry, I’m so sorry – i odszedł do
kolegów podpierających ściany odrapanej kamienicy.
Arystokracją wśród okupujących ulice byli posiadacze porusza-
jących się szybko i bezszelestnie wózków inwalidzkich. Pechowcy
nieobdarowani tak hojnie przez opiekę społeczną musieli radzić sobie
inaczej. Częstym środkiem transportu był wózek uprowadzony spod
supermarketu, na którym bezdomny lokował swój dziwaczny dobytek.
Na szczyty pomysłowości wspiął się jeden z kręcących się po ulicy
osobników. W ruchomym, zaopatrzonym w spore kółka pojemniku
na odpadki przewoził kolekcję swoich skarbów, zapewne starannie
wybranych z najlepszych śmietników w okolicy. Szedł dumnie przez
Market Street, krokiem nie mniej dostojnym niż siwowłosy dżentel-
men zmierzający właśnie do wejścia Four Seasons Hotel. Mężczyzna
z nienaturalnym ożywieniem rzucił do gnącego się w ukłonach
odźwiernego sakramentalne: How are you? Wyraz jego twarzy ani



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Diagnozowanie Nowego Wspaniałego Świata, odcinek pierwszy

  Krystyna Knypl Motto: Młodzi MYŚLĄ, że starzy są głupi, ale starzy WIEDZĄ, że młodzi są głupi. Agatha Christie , Morderstwo na ple...