Przesłanie całusów z Buenos Aires w ramach zachęty do wspólnego wybrania się na kurs tanga wymagało sporych wysiłków logistycznych. Oto jak zostały one opisane przez Matyldę:
Całusy z Buenos Aires
Przyjechaliśmy na Okęcie dwie godziny przed odlotem samolotu na nowy terminal, a tam niespodzianka – działa na nim tylko LOT, pozostałe linie zagraniczne działają na starym terminalu. Oba terminale są połączone ze sobą i nie musieliśmy wychodzić na zewnątrz – właśnie padał deszcz jakby nie mógł tego robić przez 363 pozostałe dni w roku.
Lot Paris – Buenos wg rozkładu trwa 14 godzin i 5 minut. Rozpoczęło się więc życie na pokładzie. Pierwsza runda to pakieciki z chusteczką higieniczną do umycia rąk, która wydziela wonie niczym z taniej perfumerii. W tym pakieciku były też klapki na oczy w kolorze niebieskim, dwa gumowe ciała obce do zatkania sobie uszu oraz słuchawki. Aha, chwilę potem rozniesiono menu, które opiewało, że obowiązuje ono na trasie Paris –Tokio. Nauczona wcześniejszym doświadczeniem wiem, że najbezpieczniej jest brać chicken- co w gwarze lotniczej oznacza kawałki piersi kurczaka umoczone w jakimś sosie oraz ryż, do tego sałatka z ogórków, pomidorów i kawałeczków fety a wszystko w kwaśnym sosie – coś w rodzaju winegret. Ponadto kawałek ciasta, butelka wody mineralne 0.25 , ser President mały kawałeczek, krakers. Dbając o swoje nogi, żeby nie zrobiły mi się obrzęki, unikałam tych bardziej słonych potraw. Ludzie brali jeszcze wino oraz wodę Perier w puszkach, ale w myśl zasady, że za granicą nie pijam alkoholu poprzestałam na kawie z napojów on demand.
Po nakarmieniu ogłosili ciszę nocną czyli zgaszono światła główne na pokładzie. Ja słuchałam trochę muzyki przez słuchawki – wybór taki sobie, a jakość dźwięku jeszcze gorsza. Popatrzyłam też na kanał comics gdzie latały jakieś ludziki, którym z głowy wystawały wiatraczki, które kręciły się gdy oni przemieszczali się. Większą część nocy spałam. W ciągu nocy można było w self - service area pobierać napoje (różne cole, fanty, soki i woda) oraz nad ranem pojawiły się lody na patyku oraz watowate kanapki. Nie brałam bo postanowiłam nabrać sylwetki oraz definitywnie rozstać się z pimusiosadełkowatymi kształtami zwłaszcza w obszarze brzucha.
Na 2 godziny przed lądowaniem zapalili światła na pokładzie i podano śniadanie – dwa plastry szynki, ser żółty i biały twarożek, pieczywo, mus z jagodowym spodem, napoje. Zjadłam twarożek zostawiając słonowatości.
Podczas podchodzenia do lądowania trzęsło, a także wcześniej gdy przelatywaliśmy nad Atlantykiem oraz na górami ciągnącymi się wzdłuż wschodniego brzegu Ameryki Południowej - uświadomiłam sobie, że nie mam najmniejszego pojęcia jak te góry nazywają się
Do pogranicznika stałam w kolejce około 1 godziny – skrupulatnie odpytywali młodych mężczyzna „rasy innej niż biała”. Do mnie nie mieli żadnych pytań i wbili mi do paszportu okazały stempel Republika Argentina. Następnie odbierało się bagaże – miałam trudności ze znalezieniem, ale wesoła pracownica pomagała ludziom odnaleźć walizki bo kręciły się one na bardzo długich dwóch taśmach.
Poszukiwania moje trwały chwilę więc podałam jej kwitek z którego przeliterowała ona nasze nazwisko do innego pracownika, który latał po bardzo długiej taśmie i wyszukiwał walizki w następujący sposób:
KILO – NATALIA - YOLANDA – PANDORA - LOLA ;))
Do zapamiętania i stosowania :) W poradnikach pisali aby na lotnisku nie wymieniać więcej niż 50 USD i tak zrobiłam – dają tam rate 2,75 ARS ( to jest skrót dla argentyńskiego pesos) za 1 USD, a już w hotelu jest 3,1 ARS za 1 USD. Radzili zamawiać nie taxi ale tzw. remis czyli „przewóz osób” po naszemu. Też taxi tylko bez oznakowań. Na całym świecie działa chyba ta sama mafia taksówkowa nawet gdy nazwie się przewóz osób – przejazd do centrum kongresowego wycenili na 115 ARS czyli około 40 usd w znanej tu korporacji przewozowej, której należy unikać bowiem ceny ma z wysokiego sufitu.
Widać było dużo ludzi z badge’ami wchodzących na ogrodzony teren, więc powiadam sobie - tym razem bingo .
W sali rejestracyjnej kłębił się dziki tłum delegatów przy okienkach pre-registration. Postanowiłam więc znaleźć Press Center, który wg planu był w innym pawilonie, ale tam okazało się, że press registration jest jeszcze gdzie indziej. Panienka pytana gdzie to jest dokładnie pomachał dłońmi i powiedział „pójdziesz na prawo, a potem na lewo”. Ja na to, że przyjechałam na ten kongres z Europy ( takie drobiazgi jak Polska nie funkcjonują w ich świadomości), wiem gdzie jest strona prawa i lewą i żądam aby tam mnie ktoś zaprowadził, bo mają złe oznakowania.
Dziewczę wzniosło oczy do nieba na moją kategoryczna prośbę i zaprowadziło mnie. W press registration dostałam swoją badge i materiały kongresowe plus teczka – bardzo zwyczajna.
Zajrzałam jeszcze do sal wykładowych – omawiano oporne nadciśnienie oraz leczenie zawału czyli tematyka raczej znana. Poczułam, że moja epoka zainteresowania tematyką wykładów kongresowych minęła i najwyraźniej nie wróciła.
Odebrałam bagaż i skierowałam się ku bramie wyjściowej, która okazał się być zamknięta bo była demonstracja przeciwko kongresowi i branży farmaceutycznej. Jedna Amerykanka ( z rosyjskim nazwiskiem na badge’y) pytała czy jesteśmy safe– wyglądało to na pokojową demonstrację ( potem oglądając zdjęcia, które zrobiłam demonstrującym wcześniej gdy myślałam że są oprawą muzyczną otwarcia kongresu, pomyślałam, że to miejscowa odmiana takich dżentelmenów co są na każdym strajku. Po 15 minutach bramę otworzono.
Tłum delegatów zaczął szukać taxi i każdy łapał co nadjechało- nie było wyraźnego postoju przed centrum kongresowym ! Mnie udało się po 10 minutach dorwać jakąś radio taxi, które tu są czarne z żółtymi napisami. Jechaliśmy do hotelu Ibis przez plątaninę małych uliczek dobre 20 min. Na liczniku wybiło 14.80 ARS, dodałam 2 ARS napiwku, co zostało przyjęte z ożywieniem.
Rano czytałam Kapuścińskiego o zawodzie reportera – zgadzam się w 100% z jego refleksjami na temat podróży.
Dość zmęczona chodzeniem po downtown Buenos Aires poszłam wcześnie spać, bowiem następnego dnia czekała mnie podróż rannym brzaskiem do Puerto Iguazu.
Dyplom uczestnictwa w kongresie
W hostelu w Buenos Aires
Po zakończeniu obrad World Congres of Cardilogy wybralam się z Buenos Aires do Iguazu Falls aby zobaczyć słynne wodospady.
Spało mi się dobrze i obudziłam się chwilę przed 4. Zapakowałam wszystkie klamoty i zjechałam do recepcji uprzednio dowiedziawszy się, że nie muszę niczego wcześniej zgłaszać. Dyżurował w recepcji wesoły Pablo, który wystawił invoice na 400 ARS, której pojawiło się jakieś 20 ARS więcej niż było na rezerwacji, za to znikło 4 ARS z jednego wejścia do Internetu ( 60 min za 4 ARS). Wypełniłam jeszcze ankietę satysfakcji klienta – wyrażając taką, bo hotel był zupełnie OK. Poprosiłam o zawołanie taxi, które przypomniało mi nasza przygodę z Fredem w Nicei – kierowca był w ewidentnej zmowie cenowej z Pablo, ale niech tam! Obaj dobrze wykonywali robotę, więc nie mam im za złe, że chcieli zarobić – no i nie spali gdy ja potrzebowałam taxi.
Kierowca początkowo nie rozumiał słowa airport dopiero Pablo wyszedł na zewnątrz i objaśnił mu, że ma jechać do aeroparque.
W tym momencie przyszło mi do głowy, że gdy jedzie się do kraju gdzie znajomość angielskiego nie jest regułą to trzeba karteczki z adresami pisać po angielsku i po hiszpańsku/ chińsku-mandaryńsku/ japońsku/portugalsku – zwykle w przewodnikach można znaleźć takie dane.
Nie mogę nachwalić się tego pomysłu z pisaniem adresów potrzebnych w podróży na sztywnych karteczkach, które trzymam razem z wizytówkami.
Dojechaliśmy do aeroparque w jakieś 20 minut – autostrady i drogi były prawi puste i facet mówi jakąś cenę po hiszpańsku ( chyba nie miał licznika więc nawet nie mogłam przeczytać), ja coś pytam, a on na to powiada waliha i wskazuje na moja walizkę którą wziął na przednie siedzenie. Wyjęłam 10 usd i pytam czy starczy – wyglądał na zadowolonego, ale pewnie musiał Pablo odpalić parę dolarów.
Port krajowy Buenos Aires to piękne lotnisko – o 5 rano wszystko działało jak trzeba i muszę powiedzieć, że nasze Okęcie to wiocha nad wiochami oraz jeszcze jeden przykład jak jako naród mamy zdewiantowaną mentalność bo żyjemy w wirtualnym świecie głupot politycznych.
Dostałam miejsce 15 J i ciekawa byłam co to za samolot bo jeszcze nie miałam takiego miejsca. Lot obsługiwała linia LAN Chile, która wygląda na bardzo dobrą linię. Potem wjechałam na 1 piętro gdzie było security. Byli dość mili i rozsądni w podejściu do pasażerów i kolejka posuwała się na bieżąco. Nie chciano aby wyjmować komputer z plecaka – co w Europie i USA jest regułą ( ostatnio na Okęciu securiter nawet otworzył klapę mojego komputera, ale nie włączał go). Założyłam pasek na drogę bo mi trochę spodnie zaczęły opadać i oczywiście zapomniałam go zdjąć do kontroli w bramce. Zadzwoniłam i zostałam podana badaniu wykrywaczem metali niczym ksiądz prymas na Okęciu ;)). Zadzwoniłam nie tylko pasem ale też w paru innych miejscach – może to te pola magnetyczne, których istnienie podejrzewam u siebie, ale securiterka uznała, że dzwonię w granicach dozwolonych.
Przyszła mi do głowy taka refleksja, że Amerykanie z security lotniczej urządzili sport narodowy i próbują pokazać przede wszystkim sobie i całemu światu, że żadna staruszka z metalowym stawem biodrowym już nigdy nie zagrozi bezpieczeństwu lotniczemu i napinając ciągle obolały honor / bicepsy/ i Bóg wie co jeszcze od czasu 9/11 jak to oni mówią, próbują sobie poprawić nastrój i notowania. Ale mleko rozlało się i już żeby każdej staruszce zajrzeli do majtek to nie odwrócą faktów wskazujących na to, że dostali w tyłek w sposób taki jakiego nie przewidziały żadne sztaby pełne generałów i innych mądrali.
Na lotnisku i w samolocie
Mój gate miał numer 9, a obok niego rozciągało się wiele ciekawie wyglądających sklepów. Obleciałam wszystkie i byłam bliska zakupienia czapek zimowych z napisem Colombia, gdy okazał się, że są Made in China – jakoś mam niechęć do wożenia przez pół świata chińszczyzny.
Okazało się, że koło mnie siedzi jedna z uczestniczek – na tabliczce miała Joycelyn, New York. Cały pokład Airbus 320 był zajęty – czyli ludzie latają po świecie jak najęci. Gdy podano przekąski Joycelyn zaproponowała mi swoje czekoladowe ciasteczka, które były w pakiecie śniadaniowym, bo jak rzekła nie cierpi niczego słodkiego. Zlustrowałam drugi pakiecik którym były krakersy ( 725 mg sodu/100g!) i zaproponowałam wymianę, co zostało przyjęte z zadowoleniem.
Pobyt w Iguazu
Ponieważ był to lot wewnętrzny nie było żadnych ceregieli z granicami. Walizki przyjechały dość szybko. Tuż obok walizek było stoisko oferujące taxi za 60 ARS, więc wzięłam sobie.
Droga z lotniska bardzo ładna autostrado podobna, piękna i bujna roślinność, czyste powietrze. Patrząc na ta piękna przyrodę łatwiej zrozumieć tych co ratują lasy Amazonki, a kiedyś ten problem wydawał mi się odleglejszy niż księżyc.
Po 15 minutach dojechaliśmy do Residential Uno i tu wesołe niespodzianki. W recepcji urzęduje niejaki Dayan, który z Valerią prowadzi hostel - korespondowałam z nimi potwierdzając rezerwację. Recepcja to kłębowisko papierów w wątpliwej jakości czystości przeszklonym od ogólnej sali wnętrzu. Podałam wizytówkę mówiąc, że ma rezerwację. Dayan coś pogrzebał w komputerze, potem w papierach i orzekł OK. Po czym zaprowadził mnie do mojego ensuite czyli w gwarze turystycznych portali pokoju z własną łazienka i WC.
Po rozpakowaniu się wyszłam na spacer aby wczuć się w klimat małego miasteczka gdzie docierają prawdziwi podróżnicy ;))
Do domu szczęśliwie wrócić, co zostało uchwycone na lotnisku przez Francisa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.