Rozdział 2:
Niepokojące ubytki kadrowe
W tej nieprzyjaznej sytuacji trzeba
było szukać innych przestrzeni życiowych. Ponieważ kto szuka nie błądzi, a bywa
też, że i znajduje, doktorzy z czasem znaleźli rozwiązanie swoich problemów. Bo
czyż można było dalej egzystować przez całą dobę w takim świecie nieprzyjaznym,
wrogim, awanturującym się, roszczeniowym, podstępnym, co tu dużo mówić –
niewdzięcznym, bez próby poprawy własnego losu?
Gdy doktorzy zaczęli owo
tajemnicze rozwiązanie intensywnie wcielać w życie niespodziewanie okazało się,
że prawdziwe ubytki lekarzy są głębsze niż wskazywałyby prognozy największych
pesymistów.
Początkowo władze szły w zaparte
i negowały zmniejszanie się liczby lekarzy, potem sugerowały, że ubytek jest
niewielki. Nawet twierdzono, że wyemigrowani doktorzy szybko powrócą na
ojczyzny łono, bowiem są niezdarami, nie potrafiącymi utrzymać się na
powierzchni konkurencji poza granicami kraju. W dodatku będąc pozbawionymi
czułej opieki krajowych organów administracyjnych zagubią się jak dzieci we
mgle. Niezależnie od komunikatów prowadzono staranne analizy mające na celu
oszacowanie jak głęboki jest rzeczywisty niedobór doktorów w kraju. Porównywano
liczby wydanych zaświadczeń o prawie wykonywania zawodu z nieobsadzonymi
etatami, ale coś się w obliczeniach nie zgadzało.
Wszystkie cyferki sumowane
najwyraźniej wykazywały, że poza tym co figurowało w rubrykach, a tym co było w
realu, istniała jakaś niezidentyfikowana czarna dziura. Sfery administracyjne
dziwiły się niepomiernie wynikami tych analiz, ale nie doktorzy.
Ubytki kadrowe coraz bardziej
dotkliwe stały się widoczne nawet gołym okiem, ba, nawet okiem cierpiącym na
zaawansowaną zaćmę! To było wprost nie do zniesienia, że na operację halluxów przychodziło czekać dwa lata, a łagodne katary ze
stanami podgorączkowymi nie były przyjmowane całodobowo przez pogotowie
dojeżdżające do domu zakatarzonego z pełnym wyposażeniem reanimacyjnym!
Cierpienia te były wprost nie do wytrzymania dla wrażliwych mas wyborczych,
nawykłych do wysokiego poziomu zalotów polityków oraz mnogości obietnic. Stan
taki stawał się coraz bardziej uciążliwy
także dla władzy, a ponieważ kolejne wybory nadciągały w cyklicznym i nieuchronnym
tempie, konieczne były szybkie działania naprawcze.
Było jasnym iż trzeba było
przystąpić do energicznych poszukiwań doktorów, odnaleźć uchylających się od
realizowania boskiego daru powołania i ubrać ich w kamasze oraz wojskowe
mundury.
Na poufne zlecenie władz
administracyjnych International Geographical Society zorganizowało wyprawę naukowo-badawczą
w celu odnalezienia lądu na którym żyją zbiegli z kraju doktorzy. Nieustalona
lokalizacja sporych grup zaginionych lekarzy niepokoiła władze wszystkich
szczebli i odmian. Nie dość, że niezadowolenie obywateli narastało, to
dodatkowo władze nie mogły sprawować nadzoru nad lekarzami. Co więcej nie można
było wyznaczać metod postępowania, znakować i narzucać sposobu myślenia
doktorom, a tu już było naprawdę nie do zniesienia.
Początkowo ktoś rzucił
podejrzenie, że zaginieni lekarze żyją w górnym biegu dorzecza Amazonki,
pomiędzy jej dopływami Putumayo i Napo, swobodnie przemieszczając się między
Peru i Kolumbią. Inni badacze podejrzewali, że doktorzy utworzyli plemiona
wędrowne w Chile, częściowo osiadłe prawdopodobnie także na Wyspie
Wielkanocnej. Nie znając dokładnej lokalizacji sporej w końcu grupy ludzi na
powtarzające się pytania dziennikarzy gdzie żyją zaginieni lekarze, władze
administracyjne odpowiadały ło
tam
wykonując szeroko zakrojony ruch ręką na horyzoncie.
Ale czy wymachiwaniem dłonią na
horyzoncie w nieokreślonym kierunku można było odpędzić od wszystkich
pytających żurnalistów z ich nieopanowaną dociekliwością? Wiadomo było, że
konkretnych odpowiedzi trzeba będzie udzielać już niebawem i to świetle
jupiterów na konferencjach prasowych organizowanych w najlepszym czasie
antenowym.
Wymachiwaniem kończyną górną to
można było opędzić się od komara, i to nie od każdego, ale od dziennikarza???
Władza wiedziała to lepiej niż ktokolwiek inny. Nikt nie miał wątpliwości, że
doktorów trzeba odnaleźć, no i sprowadzić na … ziemię.
W niewielkiej kuchni małego
mieszkanka na czwartym piętrze unosił się aromat świeżo zaparzonej kawy. W tle
spiker radiowy przepytywał zaproszonego do studia gościa z oczekiwanych tego
dnia skandali na tle politycznym. Gdy po raz piąty usiłował wydobyć prognozę z
udręczonego rozmówcy w kwestii kto dziś ustąpi ze stanowiska rządowego, doktor
Matylda Przekora zdecydowanym ruchem zamknęła radio.
– Dlaczego zgasiłaś? – mruknął z
nad gazety Franek, w owych latach jeszcze szeregowy konsument gazet, nawet nie
przeczuwający co w nadchodzącej przyszłości przyniesie mu los.
Ścieżka dźwiękowa radia wypełniała
mu przestrzeń i czas od świtu do nocy, z krótką przerwą na czas przebywania pod
prysznicem. Program radiowy był potrzebny do normalnej egzystencji w stopniu
nie mniejszym niż powietrze. Dodanie do wiadomości radiowych lektury gazety
codziennej czyniło rzeczywistość doskonałą.
O, patrz, komuś dziękują za
leczenie… o rany, aż siedemnastu doktorom! – zawołał.
– Gdzie? – zapytała Matylda.
– W nekrologu – obwieścił Franek.
– Aż tak dobrze to ja nigdy nie leczyłam, żeby mi w
nekrologu dziękowano – zwierzyła się Matylda.
– Nie będziesz sławna przez swoje metody leczenia –
zawyrokował mąż. – Zresztą co to za leczenie! U ciebie wszystkie choroby są
albo na tle nerwowym, albo na tle dziedzicznym, a jedynym zalecanym leczeniem
dieta! Co to w ogóle jest za dieta? – zapytał retorycznie. – Zabraniasz ludziom
jedzenia ich ulubionych potraw, skazując na dietę roślinną wycieńczającą
organizm nawykły do golonek, pasztetów i piwa. Nikt do takiego gabinetu
lekarskiego nie będzie chciał przychodzić i słuch po tobie zaginie –
zawyrokował niczym Kasandra.
– Komu
sława sądzona, to go nie ominie – refleksyjnie zauważyła Matylda.
– Dziś wybieram się na galę firmy Piguła Co Nie
Działa i wszystko się może zdarzyć – oznajmiła tonem pełnym intrygujących
niedomówień.
– Jaką galę? Gdzie? Nie wspominałaś wcześniej, że gdzieś
się wybierasz – zdziwił się Franek.
–
Nie chcem, ale muszem. Z firmą Piguła Co Nie Działa zadzierzgnęłam
właśnie powierzchowne więzi pozornej miłości i już są widoczne rezultaty tych
czułości… – Matylda zawiesiła głos i z niewinną miną dodała – zaproszono mnie
na doroczną galę Demokracja w
medycynie!
– I co ty tam będziesz robić? – zdziwił się Franek.
– Jak to co? To samo co wszyscy! – dyplomatycznie
odparła Matylda.
– A tak konkretnie? – dociekał.
– A tak konkretnie, to opowiem ci jak wrócę. W każdym
razie w programie jest wysłuchanie dwóch wykładów. Docent Krzysztof Maria
Wczorajszy wygłosi wykład inauguracyjno-refleksyjny Demokracja w medycynie, a profesor Antoni Przecientny
wykład merytoryczny o leczeniu chorób wszelakich za pomocą najnowszej generacji
leków nijakich produkowanych przez Piguła Co Nie Działa.
– Jaki profesor? Przecięty? – dopytywał.
– Nie, on jest cały, ale nazywa się Przecientny,
przez EN – objaśniła Matylda.
– EN? Jak Ewa Naga? – Franek wszystko lubił wiedzieć
dokładnie.
– Naga to była Maja, mój drogi – zauważyła Matylda.
– Pamiętam, pamiętam, powabna brunetka rozłożona w
wyczekującej pozie na tapczanie – rozmarzonym głosem zauważył Franek.
– Czy w wyczekującej, nie wiem, jakoś do tego
pozowania musiała się ułożyć, niekoniecznie zaraz z takimi intencjami, jakie
masz na myśli – ucięła Matylda.
Organizatorzy gali Demokracja w medycynie od rana biegali jak nakręceni,
czuwając nad wszystkimi szczegółami nadciągającej uroczystości. Lista starannie
dobranych gości, instrukcje dla hostess, powitanie vipów, wszystko wymagało
sprawdzenia i nadzoru, wieczór bowiem zbliżał się szybkimi krokami.
Goście zaproszeni na galę
wypucowani i odświętnie wystrojeni powoli wypełniali wnętrze vestibulum hotelu
Patria. Bywalcy wymieniali ukłony, uściski i uśmiechy. Niewielkie wnętrze
poprzedzające wejście do sali bankietowej szczelnie wypełniał gwar prowadzonych
rozmów towarzysko - biznesowych. Nim wybiła godzina dwudziesta, obecni byli
wszyscy, czyli ci sami co zawsze na tego rodzaju spotkaniach i imprezach.
Profesor
Przecientny z zapałem umizgiwał się do dyrektorki działu marketingu firmy
Piguły Co Działa. Wiedział co robi, bo w końcu to ona miała budżet
reprezentacyjny, a nie dyrektor medyczny, jak to bywało we wcześniejszej epoce,
na którego Antoni w tej nieciekawej sytuacji biznesowej postanowił nie zwracać
najmniejszej uwagi. Gawędząc z dyrektorką, nieoczekiwanie spostrzegł kątem oka
Matyldę, idącą w kierunku sali wykładowej. Szybko wykonał energiczny skręt obu
gałek ocznych w stronę przeciwną, dodatkowo jeszcze przesuwając dłonią oprawkę
okularów w kierunku, w którym pomknęły chyżo profesorskie oczęta, aby nie
powstał nawet cień podejrzenia, że doktor Przekora znalazła się w polu
widzenia, w którego bywaniu nie każdy w końcu był godzien.
Po ostatnim występie Matyldy na
posiedzeniu Towarzystwa Chorób
Wszelakich,
gdy zadała mu pytanie o częstość hospitalizacji z powodu chorób nijakich na
kierowanym przez niego oddziale, długo motał się z odpowiedzią. Dobrze
refundowane przez Narodowego Brata Płatnika choroby nijakie przecież istniały,
ale żeby wywlekać taki temat w publicznej dyskusji to było wprost nieludzkie!
Po tym ohydnym zachowaniu Matyldy profesor Przecientny postanowił nie podawać
jej nie tylko ręki czy nogi na powitanie – w końcu to była znana praktyka wobec
przeciwnika – ale zdecydował się nawet nie kierować spojrzenia w stronę, gdzie
znajdowała się pełna niezdrowej ciekawości doktor Przekora. Pytanie o te całe
choroby nijakie profesor Przecientny mógłby jeszcze Matyldzie wybaczyć, ale
najgorsza była jej środowiskowa niezatapialność.
Ileż starań już wykonał Antoni, aby skutecznie dr
Przekorę usunąć z powierzchni świata, który się liczył i z miejsc, w których
warto było bywać, wiedział tylko on sam i obiekt jego akwarystycznych poczynań.
Takie zachowanie ze strony Matyldy było po prostu… po prostu – nazwijmy rzecz
po imieniu – niegrzeczne! Tak, to był ze strony Matyldy przejaw nieokiełznanego
braku grzeczności!
Sprawa była o tyle trudna do
zaakceptowania, że profesor Antoni Przecientny miał alergię o nasileniu
zbliżonym do wstrząsu anafilaktycznego na widok niegrzecznych dziewczynek we
wszystkich ich fazach rozwojowych i wiekowych. Nie znosił ich gdy pojawiały się
w jakimkolwiek miejscu, w którym on przebywał. Antoni był bowiem wielkim
miłośnikiem ładu i porządku, przez niego samego stanowionego, a nie od dziś
wiadomo było, jak niegrzeczne dziewczynki potrafią namieszać w niejednej
sprawie! Jeśli więc już musiał akceptować dziewczynki, to wyłącznie grzeczne,
zdolne do podporządkowania się i respektowania jego władzy. Takie stanowisko u
Antoniego nie wzięło się tak sobie, ot, z niczego. Przecientny był ojcem
czterech córeczek.
– Ach, moje grzeczne dziewczynki – rozmarzył się
nieoczekiwanie Antoni. Ileż radości potrafią dać człowiekowi, ile satysfakcji
rodzicielskiej i szefowskiej.
Przede
wszystkim grzeczne córeczki Antoniego oraz innych tatusiów miały zawsze bardzo
dobre maniery i nie przynosiły nigdy wstydu na wywiadówkach. Nosiły wirujące
sukienki, bawiły się lalkami, nie lubiły chodzić w dżinsach ani włazić na
drzewa. Sukieneczki i łapki miały zawsze tak czyste, że nigdy nie mogłyby
wystąpić w żadnej reklamie środków piorących. Co więcej, gdyby świat składał
się z samych grzecznych dziewczynek, przemysł pralniczy szybko by zbankrutował.
Miały obowiązkowo jasne loki, które same się kręciły, a włosy zawsze długie.
Nigdy, przenigdy nie nosiły krótkich włosów, bo byłoby im w nich nie do twarzy.
Czy ktoś w ogóle kiedykolwiek widział aniołka z krótkimi włoskami?
Gdy dziewczynki dorastały,
zostawały grzecznymi robotnicami w ulu korporacyjnym lub szpitalnym. W każdej
sytuacji ładnie i szybko, bez zbędnych oporów potrafiły się dostosować do
otaczającego świata. Zawsze wiedziały kto tu rządzi i nigdy nie myliły się w
ocenie. Nie lęgły się im żadne buntownicze myśli w głowach. Miały zawsze czas,
aby wziąć dyżur w Wigilię, Sylwestra, Wielki Piątek, bo nie po to urodziły się
grzecznymi dziewczynkami, aby komukolwiek sprawiać kłopot! Nie miały innego
zdania niż szef – ach… jakie to było miłe z ich strony! Czciły i admirowały
wszelaką hierarchię, a w szczególności ordynaturę i profesurę akademicką,
szanowały władzę szpitalną w każdej postaci, nigdy się jej nie sprzeciwiając.
Warto więc było czasem taką grzeczną dziewczynkę zatrudnić na jakimś podrzędnym
etacie. Nie stanowiły bowiem one żadnych zagrożeń.
Grzeczne dziewczynki nigdy, przenigdy
nie były w stanie wymyślić prochu. Po latach wiernego kicania na dwóch łapkach
mogły doczekać się pewnych nagród. Mogła to być przepustka do wyjazdu na
zagraniczny kongres, zrobienia doktoratu, a w szczególnie zasłużonych
przypadkach nawet zrobienia habilitacji, po którym to wydarzeniu otwierały się
przed nimi wrota raju, bowiem już nie od dziś było wiadomo, że grzeczne
dziewczynki po swym pracowitym życiu szły do nieba, a niegrzeczne tam gdzie
chciały, oczywiście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.