Krystyna Knypl
Rozdział 7: Słodycz
pocałunku uzależnienia
Kto choć raz w życiu zaznał tego
paraerotycznego internetowego uczucia, był w pewnej mierze stracony dla życia w
realu. Jego ciało i umysł ogarniała nie dająca się do końca zdefiniować
odlotowa słodycz, rozluźnienie, zapomnienie, niechęć do przerywania ulubionego
zajęcia, niedający się opanować zapał do powracania i oddawania się czynności
surfowania po ulubionych stronach. Prądy i fale słodyczy ogarniały organizm
surfera, roznosząc się zrazu szybko, ale z czasem powoli i leniwie, bez
zbędnego pośpiechu ogarniając wszystkie zakamarki umysłu, ciała i wyobraźni.
Nie tylko roznosiły się słodko, ale powracały w kolejnych falowaniach ze
wzmożona siłą, przybierały niczym tsunami – początkowo zdawać by się mogło
niewielkie, niewinne podekscytowanie, a im dalej, tym bardziej
wszechogarniające i porywające, ba, wręcz wiodące ku zatraceniu, spadaniu w
otchłań rozkoszy niemającej nigdy końca, a tym bardziej początku, no i
oczywiście środka! No bo skoro nie było wiadomo gdzie jest koniec, to
wyznaczenie innych punktów topografii rozkoszy było z oczywistych względów
niemożliwe i nierealne.
W uzależnionym użytkowniku drgały
wszystkie mięśnie poprzecznie i podłużnie prążkowane w jednym niekończącym
spazmie, a mięśniówka gładka wręcz szalała z rozkoszy. Miocyty ekstrafuzalne
słały serię pobudzeń przenoszących się do miocytów intrafuzalnych, wywołując
całe serie wyładowań tonicznych. Włókna odśrodkowe gammadynamiczne nie tylko
szalały z pobudzenia, ale nawet przejmowały funkcję włókien statycznych,
zwielokrotniając siłę doznań. Żadne włókno nie pracowało pod dyktando rozumu,
wszystkie niezależnie od ich natury ogarniał spazm za spazmem, orgazm za
orgazmem, a stany owe zdawały się nie mieć końca. Orgazm przestał być jakąś
ułamkowosekundową figurą literacką, lecz był nigdy niekończącym się huraganem
przyjemności.
Oszalałe z nadmiaru
paraerotycznych doznań serce gubiło się w rytmach wyzwolonych z bezwzględnej i
trwającej od przyjścia człowieka na świat dominacji węzła zatokowego. Wszystkie
punkty uśpione i podporządkowane do tej pory dominującym ośrodkom pobudliwości
elektrycznej, dochodziły do głosu, oddychały pełną piersią, śląc salwy
ekstrasystolii nadkomorowej oraz komorowej. Nawet pobudzenia zablokowane
decydowały się zaistnieć – nareszcie mogły dać temu wyraz, że w ogóle są! Ba,
nawet te z pobudzeń, które były przewiedzione z aberracją miały szanse na
odważne zaistnienie... To było życie!
Każda komórka drgała swoim
rytmem, nie tracą ani chwili na zbędny odpoczynek. Wszystko przypominało
sambodrom podczas karnawału w Rio de Janeiro, gdzieś w okolicach godziny czwartej
nad ranem. Następowała gruntowna i głęboka relokacja sfer erogennych, wszystko
mieszało się w niekończącym szale i podnieceniu. Przemieszczenie sfer
erogennych stwarzało nowe możliwości przeżyć w miejscach publicznych, bez
potrzeby chronienia się w alkowach lub stosowania innych form separacji przed
ludzkim spojrzeniem.
Warto było zaznać tych uczuć choć
raz w życiu, żeby wiedzieć jak to jest przeżyć odlot wszech czasów. Jednak po
pierwszym odlocie szybko przychodziła chęć na następny, kolejny i jeszcze
następny… czy to miało się nigdy nie skończyć i trwać do końca świata, a może zgoła przenieść
się na reklamowany lepszy ze światów? Tego w początkach portalu nie wiedział
nikt, choć wszyscy byli skłonni sądzić, że słodkie chwile nigdy nie będą miały
końca…
Uzależniony nieszczęśnik nie miał
wyboru – wszystko było podporządkowane porywającym doznaniom oraz dążeniu do
przeżycia ich niekończąca się liczbę razy. Przejściowe uczucie sytości
pojawiało się gdzieś po dziesięciu godzinach surfowania, ale gdyby tak
dokładnie przeanalizować, to chwilowe odejście od komputera było konsekwencja
prozaicznych potrzeb, jak zresetowanie pęcherza moczowego czy wypełnienie
obowiązków w rodzaju wpuszczeniu psa do domu, który i tak już kończył
przegryzanie drzwi wyjściowych.
Nie wiedzieli biedacy, trwający
póki co w najsłodszym z upojeń, że wszystko ma swój kres – nawet nadczynność
miocytów ekstrafuzalnych. Ale nie uprzedzajmy faktów!
I tak same przyjdą, gdy nadejdzie
ich pora…
Porywająca nowość stanów
uzależnienia od internetu była tak wielka, że każdy prawdziwy badacz chciał nad
tym zagadnieniem pracować. Oczywiście również profesor Antoni Przecientny
prowadził w swym laboratorium niezwykle intensywne badania naukowe nad nowym
schorzeniem. Zawsze to była szansa na błyśnięcie na międzynarodowym forum, a
może nawet perspektywa większej kariery. W powolnym wkraczaniu Antoniego na
salony międzynarodowe nie bez znaczenia był fakt, że w podległej mu placówce
kadra naukowa była stosunkowo nieliczna, jednak ambitna i bezgranicznie oddana
nauce oraz szefowi. Antoni zatrudniał jedną doktor habilitowaną jako stałego
pracownika etatowego oraz dwóch studentów medycyny, wolontariuszy pracujących
na dodatkową linijkę w swoim CV.
Całe zaplecze badawcze
laboratorium profesora Przecientnego stanowił stylowy XIX-wieczny mikroskop,
który doktor habilitowana postawiła w celu designerskim na stoliku przykrytym
haftowaną serwetką oraz kilka myszek laboratoryjnych, z których dwie podobno
były białe. Myszki był jak najbardziej realne, widzialne, tylko kolor miały
trochę trefny, jakby spojrzeć na sprawę w kategoriach gatunku przyrodniczego.
Wprawdzie doktor habilitowana
pracowała nieomal całodobowo w laboratorium, ale nie było pewności, czy we
wszystkich godzinach jej pobyt w placówce miał charakter ściśle naukowy. Nie
żeby ktokolwiek sugerował, że skłonności przebywania doktor habilitowanej poza
godzinami pracy miała dwuznaczny emocjonalnie charakter, zwłaszcza wobec szefa
placówki. W końcu nie było to najważniejsze, co robiła samodzielna w końcu pracownica
naukowa minuta po minucie na powierzonym jej odcinku, wobec ogromu zadań, jakie
stanęły przed placówką badawczą.
Przy tym niedostatku wyposażenia
badawczego, dla podniesienia rangi placówki badawczej profesora Przecientnego
postanowiono oddziaływać na sponsorów oraz zleceniodawców potęgą słowa. W
ramach marketingu naukowego przemianowano ośrodek zarządzany przez Antoniego na
Krajowe Centrum Penicyliologii. Mimo świetnych wyników w zakresie terminologii
naukowej wyrażających się wprowadzeniem nowego nazewnictwa placówki, niestety
badania prowadzone w niej nie były w stanie ustalić nic, ale to kompletnie nic,
na temat wirusa powodującego penicyliozę.
W tej nierokującej sukcesów
sytuacji profesor Przecientny nawiązał kontakt z ośrodkami zagranicznymi, do
których posyłał uzyskane w kraju materiały biologiczne do dalszych analiz. Taka
współpraca nazywana była czwartą fazą albo deską ostatniego ratunku.
Po intensywnych badaniach
przeprowadzonych w czołowych światowych placówkach okazało się, że wirus penlipy
jest wirusem z grupy A, który jednak różni się w pięciu punktach genomu od
słynnego krewniaka AH1N1. Z chwilą bezdyskusyjnego potwierdzenia w najlepszych
ośrodkach badawczych, wirusowego charakteru schorzenia oczywiste było, że
trzeba będzie się zająć produkcją szczepionki przeciwko penicyliozie. We
wszystkich laboratoriach i działach firmy Perfectly Inactive Pills Co., Ltd.
zapanowało radosne ożywienie naukowe i biznesowe.
W prasie ukazała się informacja ,
że w laboratoriach Perfectly Inactive Pills Co., Ltd. pracowano po 25 godzin na
dobę (tak, słownie dwadzieścia pięć! to nie pomyłka, twórczy marketing nie
takie rzeczy wymyślał!) nad koncepcją szczepionki przeciw wirusowi penlipy.
Powód takiego skonstruowania informacji prasowej był prosty – konkurencyjna
firma podała, że pracuje po 24 godziny na dobę nad szczepionką i trzeba było
czymś bezczelnego konkurenta pokonać!
Polski rynek, bądź co bądź
sporych rozmiarów, został wytypowany jako kluczowy region do wprowadzenia
nowego produktu i to zobowiązywało do ekstra wysiłków. Kąsek w wysokości
kilkunastu miliardów złotych to było coś o czym marzyła niejedna gruba ryba z
rynku tabletek, zastrzyków, kroplówek, no i czopków oczywiście. Producenci tej
ostatniej drogi podania leku mówili sobie, że bez hm… wiadomo czego nic się nie
załatwi.
W laboratoriach przelewano więc z
pustego w próżne, rozcieńczano i sprawdzano miano, dodawano środków
konserwujących oraz stanowiących masę tabletkową, słowem procedury produkcyjne
nad szczepionką toczyły się wartko.
Perfectly Inactive Pills Co.,
Ltd. po zabezpieczeniu linii produkcyjnej zajęło się linią informacyjną
produktu. Niezbędnym elementem uruchomienia skutecznego przekazu do
społeczeństwa było nawiązanie bliższego kontaktu z Krajowym Komitetem Siania
Paniki (KKSP) oraz mediami. Wiadomo było nie od dziś, że to co nie istnieje w
mediach, nie istnieje w ogóle, nie ma tego, jest niebytem.
@mimax2 / Krystyna Knypl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.